Ponieważ kilka dni leżałyśmy z Małą J w szpitalu, nie dodawałam wpisów. Postaram jednak to nadrobić. Dziś nie będzie o chorobach, gorączkach, antybiotykach i płaczach! Narzekaniom mówię 3x NIE! Ponieważ jestem nieco wyposzczona pisemnie – może być długo :-) .
Miałam kiedyś psa – Balbinę. Mój pierwszy pies, który był ze mną do końca swoich dni. Żadna 15 letnia przybłęda czy kradziony przez dziurę w płocie milutki, biały szczeniaczek, którego celowo ubrudziłam błotem i ściemniłam mamie, że się przypałętał… Młodość ma swoje prawa a pewna wiedza przychodzi z wiekiem ;-) . Wróćmy do Balbiny. Kupiłam ją na rynku, za całe 5 zł.
Była to wielka, właściwie monstrualna, z paszczą tygrysa, szczeknięciem zmiatającym z powierzchni ziemi wszystko w obrębie 50m i ogółem siejąca postrach na dzielni- suka – tak przynajmniej jej się wydawało... :-) W rzeczywistości sięgała nieco ponad kostki a i w kwestii szczeknięcia – polemizowałabym. W każdym razie jej się wydawało, że jest maszyną do zabijania, podczas gdy jedynie doprowadzała do szału swoim wiecznym ujadaniem i plątaniem się pod nogami. Oczywiście poza licznymi wadami – miała też mnóstwo zalet. Np.: informowała histerycznym szczekaniem i toczeniem piany z pyska, zawsze, gdy ktokolwiek wszedł na klatkę schodową. Tak więc byłam bardzo dobrze zorientowana, kiedy sąsiedzi mają gości. Co jeszcze…? Hmmmm…. Nie znosiła dzieci – tak jak ja. Oczywiście dopóki nie zostałam Matką, ale tego już nie dożyła. O szczęśliwe moje dziewczyny! Poza tym była kochaną psiną, trochę sfiksowaną, ale kochaną. Nie tolerowała gości w domu, mężczyzn – nienawidziła na równi z dziećmi. Dlatego zawsze, gdy ktoś przychodził – wracał z dziurawymi skarpetami, gdyż nie sięgając nigdzie wyżej – rzucała się na stopy, niczym wygłodniały lew na padlinę! Pan, przynoszący rachunki za wodę, krzyczał już przez zamknięte drzwi, Zamknijcie psa!! , bo Balbina imała się wszelkich sposobów, żeby doskoczyć jemu do gardła. A dokąd jej maksymalnie udało się sięgnąć – można się domyśleć… :-) Nawet na starość, gdy został jej tylko jeden ząb – wciąż uważała się za pit bulla giganta i nie podarowała żadnej obcej stopie na swojej podłodze. Niestety z tym jedynym zębem, mogła robić jedynie za kasownik do biletów… Wiedząc, że ma już swoje lata a czasy świetności za sobą – nie wyprowadzałam jej z błędu, baaa, żeby utwierdzić ją w tym , jaka jest obronna – kupiłam jej mikro kaganiec i mikro kolczatkę. Niech ma stara trochę radości z resztek życia! Balbina była też bardzo wrażliwa i jeżeli miałabym ją skategoryzować, byłaby psem Z-O, tłumaczenie : zaczepno- obronny. Ona zaczepia - ja jej bronię! Ponieważ zżerał ją rak, musiała przejść operację. Kiedy rozcięli ją wzdłuż, powycinali co trzeba i zszyli jak Frankensteina , dostała na szyję satelitę (taki kołnierz plastikowy) żeby nie gryzła szwów oraz zielony kubraczek Robin Hood’a. Ponieważ pracowałam, wychodził z nią na spacery mój ówczesny chłopak – obecny M – i za każdym razem powtarzał, że takiego wstydu, jaki Balbina robi mu na osiedlu – nigdy nie przeżył. Można sobie wyobrazić, kiwający się na boki chłopak, szerokie spodnie z krokiem na wysokości łydek, bluza z kapturem, kaptur na głowie, joł men joł men, siema siema, a obok… mały kundel, z ogromną satelitą, zielonym kostiumem, skomlejący na całe gardło za każdym razem, gdy kołnierz ocierał się o ziemię, a że jak wspominałam, pies był malutki – skomlał cały spacer… Pamiętam też, jak przywiązana na plaży do krzesła plastikowego – żeby nie uciekła mi wścieklizna i tłumu nie zżarła – wykorzystała moment mojego uniesienia dupska – pognała w dal, wyjąc przy tym niemiłosiernie, bo goniło ją przecież jakieś przeklęte krzesło! Za krzesłem ja próbowałam przekrzyczeć jej piski i dorwać tego plastikowego prześladowcę ! A że sama byłam wtedy nastolatką , jak to kiedyś się mówiło – siara ma maxa. Nawet na „łożu śmierci” nie zapomniała o tym , kim jest i żeby pokazać mojemu chłopakowi – obecnemu M - gdzie jest jego miejsce, tuż po zastrzyku usypiającym, obsikała jego ulubioną kurtkę… A ja patrzyłam wtedy przez okno ( weterynarza mam za domem ) i płakałam, z powodu utraty mojej najlepszej przyjaciółki. Pomimo pierwszego odruchu, jakim było rzucenie jej na ziemię tuż po obsikaniu – M zachował się super i widząc mnie szlochającą przy oknie, dzielnie trzymał zdechłą Balbinę, klnąc tylko pod nosem.
Była to wielka, właściwie monstrualna, z paszczą tygrysa, szczeknięciem zmiatającym z powierzchni ziemi wszystko w obrębie 50m i ogółem siejąca postrach na dzielni- suka – tak przynajmniej jej się wydawało... :-) W rzeczywistości sięgała nieco ponad kostki a i w kwestii szczeknięcia – polemizowałabym. W każdym razie jej się wydawało, że jest maszyną do zabijania, podczas gdy jedynie doprowadzała do szału swoim wiecznym ujadaniem i plątaniem się pod nogami. Oczywiście poza licznymi wadami – miała też mnóstwo zalet. Np.: informowała histerycznym szczekaniem i toczeniem piany z pyska, zawsze, gdy ktokolwiek wszedł na klatkę schodową. Tak więc byłam bardzo dobrze zorientowana, kiedy sąsiedzi mają gości. Co jeszcze…? Hmmmm…. Nie znosiła dzieci – tak jak ja. Oczywiście dopóki nie zostałam Matką, ale tego już nie dożyła. O szczęśliwe moje dziewczyny! Poza tym była kochaną psiną, trochę sfiksowaną, ale kochaną. Nie tolerowała gości w domu, mężczyzn – nienawidziła na równi z dziećmi. Dlatego zawsze, gdy ktoś przychodził – wracał z dziurawymi skarpetami, gdyż nie sięgając nigdzie wyżej – rzucała się na stopy, niczym wygłodniały lew na padlinę! Pan, przynoszący rachunki za wodę, krzyczał już przez zamknięte drzwi, Zamknijcie psa!! , bo Balbina imała się wszelkich sposobów, żeby doskoczyć jemu do gardła. A dokąd jej maksymalnie udało się sięgnąć – można się domyśleć… :-) Nawet na starość, gdy został jej tylko jeden ząb – wciąż uważała się za pit bulla giganta i nie podarowała żadnej obcej stopie na swojej podłodze. Niestety z tym jedynym zębem, mogła robić jedynie za kasownik do biletów… Wiedząc, że ma już swoje lata a czasy świetności za sobą – nie wyprowadzałam jej z błędu, baaa, żeby utwierdzić ją w tym , jaka jest obronna – kupiłam jej mikro kaganiec i mikro kolczatkę. Niech ma stara trochę radości z resztek życia! Balbina była też bardzo wrażliwa i jeżeli miałabym ją skategoryzować, byłaby psem Z-O, tłumaczenie : zaczepno- obronny. Ona zaczepia - ja jej bronię! Ponieważ zżerał ją rak, musiała przejść operację. Kiedy rozcięli ją wzdłuż, powycinali co trzeba i zszyli jak Frankensteina , dostała na szyję satelitę (taki kołnierz plastikowy) żeby nie gryzła szwów oraz zielony kubraczek Robin Hood’a. Ponieważ pracowałam, wychodził z nią na spacery mój ówczesny chłopak – obecny M – i za każdym razem powtarzał, że takiego wstydu, jaki Balbina robi mu na osiedlu – nigdy nie przeżył. Można sobie wyobrazić, kiwający się na boki chłopak, szerokie spodnie z krokiem na wysokości łydek, bluza z kapturem, kaptur na głowie, joł men joł men, siema siema, a obok… mały kundel, z ogromną satelitą, zielonym kostiumem, skomlejący na całe gardło za każdym razem, gdy kołnierz ocierał się o ziemię, a że jak wspominałam, pies był malutki – skomlał cały spacer… Pamiętam też, jak przywiązana na plaży do krzesła plastikowego – żeby nie uciekła mi wścieklizna i tłumu nie zżarła – wykorzystała moment mojego uniesienia dupska – pognała w dal, wyjąc przy tym niemiłosiernie, bo goniło ją przecież jakieś przeklęte krzesło! Za krzesłem ja próbowałam przekrzyczeć jej piski i dorwać tego plastikowego prześladowcę ! A że sama byłam wtedy nastolatką , jak to kiedyś się mówiło – siara ma maxa. Nawet na „łożu śmierci” nie zapomniała o tym , kim jest i żeby pokazać mojemu chłopakowi – obecnemu M - gdzie jest jego miejsce, tuż po zastrzyku usypiającym, obsikała jego ulubioną kurtkę… A ja patrzyłam wtedy przez okno ( weterynarza mam za domem ) i płakałam, z powodu utraty mojej najlepszej przyjaciółki. Pomimo pierwszego odruchu, jakim było rzucenie jej na ziemię tuż po obsikaniu – M zachował się super i widząc mnie szlochającą przy oknie, dzielnie trzymał zdechłą Balbinę, klnąc tylko pod nosem.
A kiedy podeszła jakaś kobieta i drapiąc ją po pyszczku, zapytała:
- O jej, a co dolega te ślicznej małej psiuni?
- Zdechła – wycedził przez zęby M.
Ot, tyle wspomnień ! ;-)