Tak powinno wyglądać skierowanie dziecka do szpitala w celu wykonania badań. Czemu tak? Już wyjaśniam...
Kilka miesięcy temu wykryliśmy u Małej J guzka koło oka. Pobiegliśmy od razu do lekarza. Ten wypisał skierowanie do laryngologa. Laryngolog w naszym mieście nie miał pojęcia cóż jej tam wyrosło - wypisał skierowanie do laryngologa w Szpitalu Dziecięcym w Olsztynie. Tam też nie wiedzieli co to za guz. Na dodatek jego umiejscowienie jest na tyle kiepskie, że jedyne badanie, jakie jest w stanie coś "powiedzieć", to rezonans magnetyczny pod narkozą. Musieliśmy czekać, aż Mała J skończy rok, żeby móc poddać ją znieczuleniu ogólnemu do badania, a potem do operacji wycięcia tego czegoś. Kiedy nadszedł czas i wyznaczony termin wizyty - spakowałam torby, skrzyknęłam rodzinę do pomocy w organizacji noclegu i opieki nad Dużą J podczas naszego pobytu w szpitalu. Pojechaliśmy pełni nadziei, że wreszcie dowiemy się, co dolega naszemu dziecku. Już sama droga pokazała nam, czego możemy się tego dnia spodziewać. Najpierw w samochodzie zaczął unosić się intensywny zapach oleju, budząc nasz niepokój ( u mnie wizję wybuchającego auta). Szybki postój, rzucenie okiem przez mojego M pod maskę - wszystko gra. Jedziemy dalej. Po jakimś czasie zapach się ulotnił, zamieniając się na miejsce z turbulencjami, które trzęsły pojazdem jak galaretą. Znów postój, M zaczął coś mówić o jakimś wale i łożyskach, ja miałam wizję odpadających kół i mega karambolu...
Dotarliśmy cali i zdrowi do szpitala. Przy wejściu widniała majestatyczna rejestracja z jeszcze bardziej majestatyczną kolejką. Chwilę w niej postałam, "Nie, no to bez sensu!!" pomyślałam i zaczęłam uprzejmie "przepraszać" wściekłych rodziców, czekających na swoją kolej przy okienku. Dopchałam się do szyby, która otwór do mówienia miała tak nisko, że musiałam stanąć niemal w ukłonie. No tak, zapomniałam, gdzie jestem. Tu się kłania i okazuje skruchę za popełnienie grzechu chorowania. Dowiaduję się, że będąc wcześniej już umówiona na wizytę, nie muszę się "odhaczać" w rejestracji. Pędzę więc do gabinetu, a tam nie ten lekarz co być powinien. Tzn owszem, laryngolog, ale nie nasz! Na dodatek okazuje się, że nie ma naszej karty, a i w systemie nie mają na dziś zarejestrowanej naszej wizyty. Ale przecież ja mam kartkę z datą, godziną i pieczątką... Lecę więc po raz kolejny do rejestracji, przepraszam zniecierpliwionych kolejkowiczów, znów niemal klęcząc do otworu "mówniczego" ze skruchą informuję:
- Byłam na dziś umówiona do laryngologa na 9tą. - podaję karteczkę.
- Zaraz, sprawdzę. Pesel, adres, imię, nazwisko? - pyta niepodnosząca wzroku znad komputera pani z dość specyficznym makijażem.
Podaję dane wraz z imionami swoich prapradziadków, pani kieruje swoje perłowo-niebieskie powieki w moją stronę, właściwie w stronę mojej brody i mówi:
-Ale pani jest zapisana do alergologa.
Zły dzień sobie wybrałam na rzucanie palenia...
- Miałam być zapisana do dr. Nazwisko LARYNGOLOGA. - niemal literuję poirytowana. - Zaraz 9-ta, a lekarz nie ma mojej karty!
- Jest pani zapisana właśnie do dr. Nazwisko, ale on dziś przyjmuje w poradni alergologicznej - odpowiada Jej Wysokość Recepcjonistka.
- Dobrze, to proszę o moją kartę, pójdziemy do tego alergologa - przewracam oczami i prostuję się.
-Ale do alergologa trzeba mieć oddzielne skierowanie a pani ma do laryngologa. Jak do laryngologa dr. Nazwisko, to musi pani przyjechać jutro z samego rana.
- *#$&#@!!!! Przecież to ten sam człowiek! To wy mnie tak zapisałyście. Miał być dr. Nazwisko w poradni laryngologicznej! - marzę o fajce...
Dostałam kartę, poszłam do "obcego" laryngologa, wytłumaczyłam mu od początku z czym przychodzę. Założył na głowę sprzęt górnika, zajrzał Małej J do ucha, nosa, guza nawet nie dotknął. Na szczęście wypisał skierowanie do szpitala na rezonans magnetyczny. Pokierowano nas na drugi koniec szpitala. Pokonawszy labirynt schodów i korytarzy, dotarliśmy na oddział. W zasadzie - przed oddział. Aby wejść, trzeba było wcisnąć podejrzany, czerwony przycisk z napisem " Jesteś pewien, że chcesz podjąć ryzyko?!". Ok, nie boję się, jestem odważna, dzwonię. Z lekko uchylonych drzwi wyłoniła samą głowę kobieta w makijażu podobnym do recepcjonistki. Zamiast perłowo-niebieskiego cienia, jej powieki przykrywał perłowo-szary. Nie, nie srebrny. Podaję skierowanie, ona czyta, czyta, po czym mówi:
-Aaaaa to pani na wyznaczenie terminu?
To chyba jakieś kpiny. Dziecko ma rosnącego w stronę gałki ocznej guzka, nikt nie wie co to, oczko łzawi, czasem ropieje, a oni wyznaczają termin?!
- Poczeka pani - wskazuje ręką ławeczki i kolejkę rodziców z dziećmi.
-Ja jestem ostatni - unosi dłoń tata z synkiem na końcu szeregu kilkunastu siedzeń.
Po 2 godzinach czekania, nadeszła nasza kolej. Kolejny lekarz, który tym razem raczył choć dotknąć guza stwierdził, że "na oko guzek nie wygląda na zmianę złośliwą". Na oko, to wiecie co... Wyznaczyli termin badania na za 3 tygodnie. Oczywiście nie wszystko hop siup! Po badaniu wyznaczą termin operacji. Zdążyłam zapytać się ostatniego w kolejce ojca z synem, ile czasu oni czekali na planowany zabieg.
- Pół roku - odpowiedział unosząc brwi i kręcąc głową.
Ze wściekłości omal nie połknęłam swojego nowego e-papierosa. Dziecko ma niezdiagnozowanego guza. Od kilku miesięcy czekamy na odpowiedź, co to za guz? Boimy się, żeby nie uszkodził oka, żeby nie trzeba było wycinać czegoś więcej po tak długim okresie oczekiwania. Martwimy się, w końcu tu chodzi o NASZE DZIECKO!
Służba zdrowia?! Już dawno przestała być służbą, a stała się urzędową potęgą, gdzie administracja jest wysoko nad zdrowiem pacjenta. Nie waż się człowieku chorować, a jeżeli to zrobisz - poniesiesz konsekwencje niesubordynacji. "Kolejki, terminy. Nic nie możemy na to poradzić" odpowiedź na wszystko. Dziwią się, że ludzie się wściekają i mają pretensje. Czy słusznie? Oceńcie sami, bo mi brakuje już cenzuralnych słów na określenie tego, co tam się wyprawia...
Dotarliśmy cali i zdrowi do szpitala. Przy wejściu widniała majestatyczna rejestracja z jeszcze bardziej majestatyczną kolejką. Chwilę w niej postałam, "Nie, no to bez sensu!!" pomyślałam i zaczęłam uprzejmie "przepraszać" wściekłych rodziców, czekających na swoją kolej przy okienku. Dopchałam się do szyby, która otwór do mówienia miała tak nisko, że musiałam stanąć niemal w ukłonie. No tak, zapomniałam, gdzie jestem. Tu się kłania i okazuje skruchę za popełnienie grzechu chorowania. Dowiaduję się, że będąc wcześniej już umówiona na wizytę, nie muszę się "odhaczać" w rejestracji. Pędzę więc do gabinetu, a tam nie ten lekarz co być powinien. Tzn owszem, laryngolog, ale nie nasz! Na dodatek okazuje się, że nie ma naszej karty, a i w systemie nie mają na dziś zarejestrowanej naszej wizyty. Ale przecież ja mam kartkę z datą, godziną i pieczątką... Lecę więc po raz kolejny do rejestracji, przepraszam zniecierpliwionych kolejkowiczów, znów niemal klęcząc do otworu "mówniczego" ze skruchą informuję:
- Byłam na dziś umówiona do laryngologa na 9tą. - podaję karteczkę.
- Zaraz, sprawdzę. Pesel, adres, imię, nazwisko? - pyta niepodnosząca wzroku znad komputera pani z dość specyficznym makijażem.
Podaję dane wraz z imionami swoich prapradziadków, pani kieruje swoje perłowo-niebieskie powieki w moją stronę, właściwie w stronę mojej brody i mówi:
-Ale pani jest zapisana do alergologa.
Zły dzień sobie wybrałam na rzucanie palenia...
- Miałam być zapisana do dr. Nazwisko LARYNGOLOGA. - niemal literuję poirytowana. - Zaraz 9-ta, a lekarz nie ma mojej karty!
- Jest pani zapisana właśnie do dr. Nazwisko, ale on dziś przyjmuje w poradni alergologicznej - odpowiada Jej Wysokość Recepcjonistka.
- Dobrze, to proszę o moją kartę, pójdziemy do tego alergologa - przewracam oczami i prostuję się.
-Ale do alergologa trzeba mieć oddzielne skierowanie a pani ma do laryngologa. Jak do laryngologa dr. Nazwisko, to musi pani przyjechać jutro z samego rana.
- *#$&#@!!!! Przecież to ten sam człowiek! To wy mnie tak zapisałyście. Miał być dr. Nazwisko w poradni laryngologicznej! - marzę o fajce...
Dostałam kartę, poszłam do "obcego" laryngologa, wytłumaczyłam mu od początku z czym przychodzę. Założył na głowę sprzęt górnika, zajrzał Małej J do ucha, nosa, guza nawet nie dotknął. Na szczęście wypisał skierowanie do szpitala na rezonans magnetyczny. Pokierowano nas na drugi koniec szpitala. Pokonawszy labirynt schodów i korytarzy, dotarliśmy na oddział. W zasadzie - przed oddział. Aby wejść, trzeba było wcisnąć podejrzany, czerwony przycisk z napisem " Jesteś pewien, że chcesz podjąć ryzyko?!". Ok, nie boję się, jestem odważna, dzwonię. Z lekko uchylonych drzwi wyłoniła samą głowę kobieta w makijażu podobnym do recepcjonistki. Zamiast perłowo-niebieskiego cienia, jej powieki przykrywał perłowo-szary. Nie, nie srebrny. Podaję skierowanie, ona czyta, czyta, po czym mówi:
-Aaaaa to pani na wyznaczenie terminu?
To chyba jakieś kpiny. Dziecko ma rosnącego w stronę gałki ocznej guzka, nikt nie wie co to, oczko łzawi, czasem ropieje, a oni wyznaczają termin?!
- Poczeka pani - wskazuje ręką ławeczki i kolejkę rodziców z dziećmi.
-Ja jestem ostatni - unosi dłoń tata z synkiem na końcu szeregu kilkunastu siedzeń.
Po 2 godzinach czekania, nadeszła nasza kolej. Kolejny lekarz, który tym razem raczył choć dotknąć guza stwierdził, że "na oko guzek nie wygląda na zmianę złośliwą". Na oko, to wiecie co... Wyznaczyli termin badania na za 3 tygodnie. Oczywiście nie wszystko hop siup! Po badaniu wyznaczą termin operacji. Zdążyłam zapytać się ostatniego w kolejce ojca z synem, ile czasu oni czekali na planowany zabieg.
- Pół roku - odpowiedział unosząc brwi i kręcąc głową.
Ze wściekłości omal nie połknęłam swojego nowego e-papierosa. Dziecko ma niezdiagnozowanego guza. Od kilku miesięcy czekamy na odpowiedź, co to za guz? Boimy się, żeby nie uszkodził oka, żeby nie trzeba było wycinać czegoś więcej po tak długim okresie oczekiwania. Martwimy się, w końcu tu chodzi o NASZE DZIECKO!
Służba zdrowia?! Już dawno przestała być służbą, a stała się urzędową potęgą, gdzie administracja jest wysoko nad zdrowiem pacjenta. Nie waż się człowieku chorować, a jeżeli to zrobisz - poniesiesz konsekwencje niesubordynacji. "Kolejki, terminy. Nic nie możemy na to poradzić" odpowiedź na wszystko. Dziwią się, że ludzie się wściekają i mają pretensje. Czy słusznie? Oceńcie sami, bo mi brakuje już cenzuralnych słów na określenie tego, co tam się wyprawia...