Jest piękna pogoda, od rana słońce stuka w szyby okien i zaprasza do wyjścia z dziećmi na spacer. Oczywiście czas powrócić na place zabaw, do piaskownic, zjeżdżalni, huśtawek i zbyt małej ilości ławek w stosunku do ilości rzucających się na nie rodziców. Czas pójść do sklepu i kupić dziewczynkom dwa takie same komplety zabawek do piasku, żeby żadna nie myślała, że ma brzydsze i zaatakować drewniane zwierzęce kuwety, w których dzieci radośnie obsypują sobie głowy piaskiem, robią babki, placki i torty z wetkniętymi patykami, którymi chętnie częstują rodziców. Ci udają, że jedzą lub jeżeli mają bardzo krzyczące i NALEGAJĄCE dziecko - kosztują naprawdę... Pośród tych wszystkich dzieci i ich zabawek siedzą moje córki. Dokładnie to Duża J siedzi i bawi się w kucharkę, a Mała J...a Mała J lata po piaskownicy od lewej do prawej, pochyla się i kopie rękami doły jak pies, sypiąc piachem po oczach wszystkim dzieciom siedzącym za nią, psuje każdą misternie stawianą z językiem na wierzchu babkę, zabiera innym zabawki, choć sama ma swoje. Wychodzi z piaskownicy tylko po to, by znów do niej wejść, je garściami piach, liście, trawę, patyki, pety, wszystko co leży na ziemi. Modlę się, by nie wpadła tylko na psią kupę podczas mojej chwilowej nieuwagi, spowodowanej koniecznością mrugnięcia oczami. Im bardziej jej zakazuję czegoś, tym bardziej ona się śmieje i pcha do buzi zabronioną rzecz. Podczas, gdy w domu chce chodzić tylko na nogach, na spacerze zdecydowanie preferuje poruszanie się na czterech kończynach, więc "menu gruntowe" ma bardzo urozmaicone. Gdy zaczyna wyglądać już jak siedem nieszczęść ( przetarte legginsy na kolanach, czarne ręce, zamiast kataru pod nosem - dwa paski przyklejonego piachu, który otacza też oślinione usta ), a ludzie patrzą na mnie w stylu " Jak nie umiesz sobie z dziećmi poradzić, trzeba było ich nie robić, phi!" - wracamy do domu. Pakuję na siłę do wózka prężące się i wrzeszczące dziecko, które zdążyło na drogę zgarnąć jeszcze garść piachu z kamieniami, wołam drugą grzeczną i kochaną starszą pociechę i cisnę w stronę domu tak szybko, jak pozwalają mi na to buty.
W domu też nie mam łatwiej, bo Mała J się zakochała. Kocha kwiaty miłością brutalną, bolesną i platoniczną jak sądzę. Ze zrozumiałą tylko dla siebie czułością i zaangażowaniem, zrywa im liście, ciągnie, łamie, dłubie w donicy rękami rozsypując ziemię po podłodze i zapychając sobie nią policzki niczym chomik. Kwiaty, które mogłam , poustawiałam wyżej. Ostał się tylko jeden, wysoki do sufitu, zielony, ze zdrewniałą łodygą, który musiałam niestety wyprosić z domu...to dla jego dobra... Stoi sobie sam, łysy do połowy (dotąd sięga Mała J), za to z nieproporcjonalnie liściastą górą, z połową ziemi w doniczce i zdobi naszą niezbyt urodziwą klatkę schodową. Chyba wreszcie jest szczęśliwy, że zaznał odrobiny spokoju. Poza kwiatami mam w mieszkaniu też wiele innych, ciekawych dla mojej córki rzeczy, takich jak:
-klatka z chomikiem, która w tej chwili jest otoczona twierdzą z krzeseł i foteli, żeby Mała J nie odebrała gryzoniowi i tak krótkiego i marnego życia,
-kontakty, których otwory są idealnie dopasowane do grubości dziecięcych paluszków,
-przewody z których można przecież zrobić sobie szalik,
- szafki kuchenne z wybitnie atrakcyjną zawartością
i wiele wiele innych. Co mogę - chowam, czego nie dam rady - nie chowam. Staram się natomiast wyraźnie dawać do zrozumienia Małej J, że NIE WOLNO TEGO RUSZAĆ! NO NO NO! Ona stara się również wyraźnie dać mi do zrozumienia, że moje "NIE" ma tam, gdzie nosi się pampersy. Biorę psotnika na ręce, a ten co? A ten pełen złości, że matka zakazuje bawić się butelką oleju i herbatą liściastą - gryzie mnie w policzek, nos, brodę - tam, gdzie akurat trafi mała, wściekła szczęka.
I wiecie co? I ja się cieszę! O tak! Cieszę się, że Mała J, pomimo swoich trzynastu miesięcy, nie ma jeszcze zębów. I dziwię się... dziwię się, że im bardziej mnie ona doprowadza do szału, tym bardziej chce mi się z tego śmiać. Chyba sfiksowałam po prostu...