środa, 7 maja 2014

Wyczerpująca majówka

Długi weekend majowy za nami. Pogoda jaka była -taka była, trzeba było ubrać się na cebulkę i zaliczyć wszystkie obowiązkowe majówkowe atrakcje. Na pierwszy ogień poszło przejezdne wesołe miasteczko, które zawitało w naszym wielkim mieście. Oczywiście jak w przypadku cyrku, o którym pisałam TU , trzeba było wywinąć portfel niemal na lewą stronę na marnej jakości szaleństwa.
Przejażdżka na rdzewiejącym kogucie, który  po wyciągnięciu z podłogi krzywej wajchy i silnym pociągnięciu do siebie, unosił się zdecydowanie za wysoko (dla mnie, dla Dużej J mógłby nawet fruwać) - zaliczona. Runda kolejką górską (zdecydowanie nieadekwatna nazwa dla niezmiernie piszczącego pojazdu jeżdżącego w kółko na falistych szynach ) - zaliczona. Trzy okrążenia mini trasy ciufcią dla dwulatków, mijającą nieco obłąkanego pana z obsługi - zaliczona. Tu chciałam się na chwilę zatrzymać, bo naprawdę facet wzbudził nasz niepokój. Śmiał się jak szaleniec, machał rękami i pokazywał pozbawione swoich par samotne zęby... Gdyby ktoś kiedyś chciał nakręcić horror z szaleńcem mordującym ludzi w wesołym miasteczku - koleś dostałby główną rolę. Oczywiście Duża J była bardzo niezadowolona, że nie pozwoliliśmy jej iść jeszcze na dmuchańca i inne ciekawe rzeczy. Do dmuchańców mamy niestety uraz po tym, jak któregoś razu zjeżdżając na jednym, tak napięła wszystkie mięśnie, że... zrobiła kupę w majtki. Wolimy teraz przełknąć jej niezadowolenie, niż domywać gdzieś w ukryciu efekt zbyt "napiętej" radości.
Po wesołym miasteczku ruszyliśmy na  zajęcia dla dzieci  lepienia z gliny. Koło obrotowe, na którym można stworzyć swoje własne naczynie, wypalanie go w piecu, malowanie, brzmi fajnie prawda? Tak sobie to wyobrażałam. W rzeczywistości przez godzinę dziecko lepiło co chce, owszem, z gliny, ale na tym był koniec. Potem rodzic dostawał te ugniecione kulki, placki i inne wytwory, które w domowym klimacie miały sobie wyschnąć. Równie dobrze mogłam kupić paczkę modeliny i wręczyć ją Dużej J. Przynajmniej dzieła byłyby kolorowe. Po zabawie w artystów, ruszyliśmy do jednego z moich ulubionych miast - Mikołajek. No i tam proszę państwa naprawdę było czuć majówkę! Masa turystów, koncerty, jachty, unoszący się dookoła zapach gofrów i ikona Mikołajek, niczym nasz białowłosy waciarz na plaży miejskiej - pan kierujący ciufcią, w której brzęczą dziecięce piosenki. Czując się również niemal jak turyści - poszliśmy ich tropem na pizzę. Wewnątrz pizzerii wprawdzie nie było miejsca, ale w końcu jest maj, Mikołajki, możemy przecież usiąść na zewnątrz! Gdy słońce wstydliwie wychyla się zza chmur, temperatura osiąga nawet 7 stopni, a z nosów nam leci na pewno nie z zimna. To pewnie przez pyłki... Menu w dłoń, szybka decyzja, bo z głodu ssie nas w żołądkach, składamy zamówienie, płacimy z góry bo tak trzeba i słyszymy:
- Dziękujemy za zamówienie. Za godzinę pizza będzie gotowa, do którego stolika podać?
- Do tego w restauracji naprzeciwko - cisnęło nam się na język, niestety byliśmy zbyt głodni, żeby marnować resztki energii na odzywanie się.
Wskazaliśmy palcem okrągły, walczący z naporem wiatru stolik na zewnątrz i zasiedliśmy przy nim. Wizja 60 minutowego czekania na jedzenie była tak straszna, że ostatkiem sił M doczołgał się do "Żabki", z trudem strącił mdlejącą ręką najbliższą TVpakę chipsów, chrypiąc i kaszląc wydusił ze swoich spierzchniętych ust i zapadniętych policzków:
- Ile - trzy płytkie oddechy - płacę? - mocne wypuszczenie powietrza.
Podał odpowiednią ilość monet kasjerce i wyczołgał się ze sklepu. W tryumfalnym geście uniósł zdobycz, żebyśmy mogły ją ujrzeć, krzyknął " Victoria!" i stracił przytomność. Rzuciłyśmy się z Dużą J na chrupki rozrywając zębami opakowanie i pochłaniając jego zawartość. Obróciłam nieprzytomnego M na plecy, rozchyliłam mu usta i napchałam w nie garść pokruszonych chipsów. Poruszałam potem jego szczęką imitując żucie, dzięki czemu po kilku minutach ocknął się i sam zaczął łapczywie jeść. No dobra, trochę podkoloryzowałam... M nie krzyknął "Victoria". Po kilku rozmowach o wszystkim i przeanalizowaniu tego, co da się przeanalizować przez wieczność, spacerze po deptaku i skorzystaniu z toalety - dostaliśmy zamówioną pizzę. Wtedy wygłodniała Duża J wskazując, który chce kawałek,zrobiła to tak zamaszyście, że trąciła szklankę i cały sok jabłkowy wylał się na placek. Ponieważ byliśmy po ratującym życie chipsowym posiłku, ale nadal jednak głodni - zjedliśmy mokrą, zalatującą sokiem pizzę, ale już w cywilizowany sposób i ruszyliśmy dalej. Niska jak na maj przystało, temperatura, usztywniła nam nieco dłonie, pokryła nasze usta barwą nieboszczyka i dała tym do zrozumienia, że czas przestać bawić się w turystów. Posłusznie zapakowaliśmy więc swoje dygoczące z zimna ciała do samochodu, nastawiliśmy ogrzewanie na extra full hot i wróciliśmy do domu.
Wieczorem po kąpieli we wrzątku  wreszcie odzyskaliśmy czucie w kończynach, co nie ukrywam, sprawiło nam sporo radości. Dzieci poszły wyczerpane spać, a my rzuciliśmy się przed telewizorem, okrywając się wełnianymi kocami i skórami z reniferów.
- Może chipsa? - zapytał M.
 To była udana majówka... :)