poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Życie dziecka jest przerąbane cz.3

Część 1
Część 2

Feralna impreza, na której nie zrobiłem najlepszego wrażenia na Marlenie, na całe szczęście nie została przez nią zapamiętana, dlatego też nie przeszedłem przez piekło upokorzenia w szkole. Nie żeby mnie to jakoś szczególnie obchodziło, przecież i tak nie zależy mi na swoim życiu... No może jednak troszkę zależało mi na dobrej opinii wśród młodych kumpli. Ale tylko troszkę. Nowi rodzice zasponsorowali mi prawo jazdy, które zdałem oczywiście za pierwszym podejściem. W międzyczasie była  matura, której zaliczenie było również formalnością, a wszystko zakrapiane sporą ilością alkoholu, co doprowadziło moich "rodziców" do rozpaczy i prób nakłonienia mnie do wizyty na meetingu AA. Ze skutkiem wiadomym czyli żadnym. Podjąłem dwie próby samobójcze. Pierwsza zakończyła się zapaleniem płuc, gdy wskoczywszy z wysokości do lodowatej wody, nijak nie potrafiłem zapanować nad naturalnym odruchem wypłynięcia na powierzchnię, druga natomiast miała być spektakularnym pożegnaniem się ze światem w otoczeniu fajerwerków, czyli w sylwestra. Kiedy moi opiekunowie bawili się na balu, opróżniłem w całości zawartość ich barka, o północy złożyłem sobie krótkie życzenia " Giń szmato", slalomem dotarłem do kuchni, wziąłem toster stojący na kuchennym blacie, na wszelki wypadek włożyłem do niego dwie kromki chleba w razie gdybym zgłodniał, opierając się o ściany skierowałem się w stronę łazienki, napuściłem sobie wody do wanny, zanurzyłem się w niej i dokonałem tego. Wrzuciłem toster...


Nie wiem czy ocknąłem się po chwili, czy trwało to znacznie dłużej. Wiem natomiast, że było mi cholernie zimno, a białe światło mocno raziło mnie po oczach. Nad głową słyszałem przytłumione głosy, panująca jednak oślepiająca światłość nie pozwalała mi na dostrzeżenie, skąd się wydobywają. Zapewne były to głosy zbłąkanych dusz, które również postanowiły opuścić swoje ciała w świetle sztucznych ogni i czekają teraz na audiencję u Najwyższego. Ostatnim razem nie czułem jednak żadnego bólu, choć zostałem zmasakrowany przez samochód, a teraz ból głowy rozsadzał mi duchową czaszkę. Cierpiałem, a to oznaczało, że prawdopodobnie wylądowałem w piekle...albo w czyścu...
- Jkmsznadoprwć...stn - usłyszałem kobiecy głos.
- Aniele, to ty? - zapytałem próbując dojrzeć, kto do mnie przemawia zza tej światłości - Aniele, przyszedłeś zabrać mnie z tego miejsca? Chcę rozmawiać z Panem. On pewnie już na mnie czeka.
- Zgaś to wreszcie! Świecisz mu po oczach. - powiedział anioł do drugiej postaci krążącej wokół mojej zbłąkanej i przemarzniętej duszy.
I nagle wzrok złapał ostrość, a przede mną stali oni. Bynajmniej nie anioły, lecz moi "rodzice". Jolka i Robert. Bez skrzydeł, bez białej poświaty wokół siebie, za to w szlafrokach, a w prawej dłoni Robert trzymał latarkę.
- Jak można doprowadzić się do takiego stanu ja się pytam ponownie?! - głos Jolki niczym żyletki, ciął boleśnie fale dźwiękowe docierające do mojej pulsującej głowy.
I wtedy dotarło do mnie, że nadal jestem na Ziemi, ba, nadal jestem w tym samym domu i leżę w wannie, a w zimnej wodzie pływa toster i rozmoczony chleb. Co zrobiłem nie tak? Przecież postąpiłem zgodnie z planem, więc wszystko powinno się udać! Jakim cudem...
- Zapomniałeś o dżemie. I następnym razem podłącz chociaż do prądu - powiedział Robert wyciągając toster z wanny - I ubierz się w końcu. I jeszcze weź... - podał mi szklankę z musującą w niej tabletką -...to na kaca.
- Nie, to nie tak... - czułem napływającą falę zażenowania -...ten...ekhm...zgłodniałem podczas kąpieli i...ekhm...jakoś tak wyszło. Musiałem przysnąć.
- W wannie?! Jasne... - Jolka prychnęła i zgarnęła butelki po whisky do worka na śmieci.
Oczywiście kilka dni później leżałem w łóżku z zapaleniem płuc. Schlałem się, wrzuciłem do wody niepodłączony do prądu toster, po czym zasnąłem w wannie. Taki był oto scenariusz mojego spektakularnego samobójstwa. Nawet tego nie potrafię dobrze zrobić...
Po kilku miesiącach wegetacji i prób naprawy mojej samobójczej reputacji, spakowałem plecak, pożyczyłem od kumpla samochód i wyruszyłem w podróż życia. "Rodzicom" wyjaśniłem, że jadę do pracy i wrócę po wakacjach, co oczywiście nie było prawdą, gdyż nie zamierzałem nigdzie wracać. Pracy zresztą też nie miałem. Postanowiłem odwiedzić moje rodzinne miasto, w którym urodziłem się podczas pierwszego życia, spojrzeć ostatni raz na swój dom i wiekowych już rodziców, po czym pojechać w góry, wspiąć się na sam szczyt i patrząc Bogu niemal prosto w twarz - skoczyć i w pięknych okolicznościach przyrody - rozbić się o skały. Tego, nawet tak odporne ciało jak moje obecne, nie miało szans przeżyć.
Do rodzinnego miasteczka dojechałem dość szybko, zważywszy na fakt, że mazda kumpla nie była w najlepszym stanie i właściwie sama podróż nią była samobójstwem. Każdego lipca mieszkańcy organizowali dwudniowy festyn "Bogactwo koszyczka", podczas którego chwalili się swoimi plonami z przydomowych ogródków i szykowali z nich potrawy, które rozstawiane były na wielkim, wspólnym stole. Zaparkowałem naprzeciwko domu i przez chwilę przyglądałem się miejscu, w którym dorastałem, które kochałem i za którym tęskniłem. Na oknach wisiały ukochane kwieciste firanki mojej mamy. Róże rosnące wzdłuż ogrodzenia niezmiennie od lat, prezentowały się jak zwykle wspaniale. Żadnych śladów rozpaczy, załamania po stracie jedynego syna czy depresji. Spodziewałem się zaniedbanej chatki, zastałem dopieszczony dom, co zapewne było skutkiem maskowania cierpienia, a może efektem jego odreagowywania. Uruchomiłem silnik i pojechałem kilka ulic dalej, gdzie głośno brzmiąca muzyka wskazywała na miejsce odbywania się festynu. Wysiadłem z auta i wszedłem w tłum czując, że z każdym krokiem staję się coraz bardziej niepewny, wystraszony, ale i ciekawy czekającego mnie widoku. Widoku moich rodziców, których wypatrywałem po omacku, gdyż od naszego ostatniego spotkania minęło 20 lat. Witałem się uprzejmie z każdym starcem i każdą staruszką, doszukując się w ich twarzach jakichś cech wskazujących na to, że to są właśnie moi rodzice.
- Może ogóreczka? - zapytała miła, około siedemdziesięcioletnia kobieta, której wyroby smakowicie prezentowały się rozstawione na stoliku przykrytym obrusem w pepitkę - Sama kisiłam. Taki ogóreczek jest dobry na wszystko - pochyliła się w moją stronę - Naprawdę na WSZYSTKO młodzieńcze - i zaśmiała się dwuznacznie wskazując wzrokiem mężczyznę stojącego po jej prawicy.
Błądziłem pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi i jedząc niezwykle pysznego ogórka, wciąż szukałem znanych mi niegdyś twarzy.
W końcu ich dostrzegłem. Dwadzieścia lat rozłąki, upływający czas zrobił swoje, jednak to były nadal te same twarze. Serce zaczęło walić jak oszalałe i byłem pewien, że w tym miejscu właśnie mój żywot zakończy się zawałem. Dotknąłem klatki piersiowej, wziąłem kilka głębszych oddechów i poszedłem w ich kierunku, próbując opanować drżenie nóg. "Dzień dobry, jak się macie?" nie to słabe. Może "Kopę lat, co tam?" tak też nie. Zastanawiałem się jak rozpocząć, jednak żaden pomysł nie wydawał się dość dobry. Byli pochłonięci rozmową, którą co chwilę przerywały głośne wybuchy śmiechu któregoś z nich.
- Przepraszam, czy mogę się dosiąść? - zapytałem w końcu.
- Ależ proszę chłopcze, siadaj - powiedziała mama i wskazała ręką wolne krzesło - Chyba nie jesteś miejscowy, nieprawdaż?
- Owszem, jestem przejazdem. Zobaczyłem akurat, że odbywa się tutaj festyn i postanowiłem zatrzymać się na chwilę.
- To świetna decyzja! - wykrzyczał ojciec unosząc do góry kieliszek czerwonego wina - Z tutejszych winogron. Niebo w gębie!
- Edwardzie, nie bądź niegrzeczny i zaproponuj panu...
- Jestem Bożydar.
- I zaproponuj panu Bożydarowi lampkę wina.
- Wie pan co, - powiedział ojciec napełniając mi kieliszek - jest pan trochę podobny do naszego syna.
Zachłysnąłem się wypijanym właśnie łykiem i oblałem koszulkę.
- O! W takim razie to musi być naprawdę fajny facet - zażartowałem próbując zmyć czerwoną plamę z T-shirta.
- Niestety zmarł tragicznie dwadzieścia lat temu. - mama spuściła wzrok na idealnie przystrzyżoną trawę.
- Bardzo mi przykro.
- W porządku. Już dawno pogodziliśmy się z tym.
Ojciec wyjął z kieszeni zwitek papieru, który zaczął rolować w dłoniach. Z drugiej  kieszeni wydobył zapalniczkę z nagą kobietą.
- Blancika? - zapytał wyciągając do mnie rękę ze skrętem.
Pokręciłem głową. Czyżby moi rodzice na starość zostali ćpunami? Widocznie moja śmierć musiała być dla nich ciosem.
- Nasz syn był cudowny - ojciec wciągnął w płuca chmurę dymu i dalej kontynuował na wdechu - Naprawdę fajny chłopak. Praca w korporacji, mieszkanie w dużym mieście - wypuścił dym i przekazał skręta mamie, która ku mojemu zdziwieniu nie odmówiła.
Po kilku minutach przyglądania się jak palą skuna podając go sobie nawzajem, ciszę przerwało parsknięcie śmiechem mamy.
- Taki fajny, ale nie do końca.
Ojciec dołączył i śmiali się oboje.
- Tylko praca i praca, ale do pomocy w domu miał dwie lewe ręce. - kontynuowała - Odwiedzał nas raz na rok. Wieczne dziecko. Żadna kobieta go nie chciała.
- O to prawda - ojciec zaśmiał się jeszcze głośniej - 35 lat, nie chciał mieć dzieci, żony też nie szukał, skakał tylko z kwiatka na kwiatek.
Sytuacja zaczynała mnie przerastać. Nie wiem czego oczekiwałem. Histerii, rozpaczy? Raczej nie. Ale smutku czy żalu - owszem.
- A pamiętasz Renatkę, jego dziewczynę? - matka pochyliła się do przodu i klepnęła w kolano - Biedna cały miesiąc chodziła jak struta, bo nie wiedziała jak ma z nim zerwać. On chciał się realizować, imprezować, a ona? Ona chciała za mąż pójść, dziecko mieć. I co mu powiedziała?
- Tak, pamiętam doskonale. Powiedziała mu: "Nie możemy się dalej spotykać, bo bardziej podoba mi się twój brat".
Oboje zaczęli zanosić się ze śmiechu przypominając mi tę upokarzającą dla mnie chwilę, zwłaszcza, że byłem jedynakiem. Trawka chyba działała w najlepsze, bo mama nie przestawała:
- Sprzątać - nie - mówiła
- Nie - ojciec robił echo
- Gotować - broń cię Panie Boże.
- Oj broń.
- Inteligencja - tyle o ile.
- Tyle o ile.
- Pracę swoją lubił, to to tak.
- To tak.
- I wysportowany był.
- A był!
- Ale w życiu to był kaleką.
- Kaleką.
- Szczerze mówiąc, to dopiero gdy umarł zaznaliśmy spokoju. Przez 35 lat nieustannie się o niego martwiliśmy.
- Dzień w dzień.
Zajebiście. Dla moich starych rodziców byłem kaleką życiową, a dla nowych jestem alkoholikiem...i życiową kaleką.
- Nie no, przecież musiał mieć jakieś dobre cechy? - zapytałem nie wierząc w to, co słyszę i widzę.
Chwila milczenia, wymiana spojrzeń, kilka niezrozumiałych chrząknięć, w końcu ojciec poruszył się na krześle, wyprostował i powiedział:
- Był...był bardzo... - parsknął tłumiąc śmiech - Był bardzo przystojny...i uparty. To chyba dobre cechy, prawda żabciu? - mama kiwnęła potwierdzająco głową.
- Konsekwentny mężu. Nie uparty, a konsekwentny - dodała.
- A teraz przepraszamy cię chłopcze, ale musimy iść wrzucić coś na ząb, bo zgłodnieliśmy. To pewnie przez tę... - ojciec zgasił skręta - przez tę rozmowę. I mam dla ciebie dobrą radę. Nie powielaj błędów naszego syna.
Odeszli chichrając się pod nosami, a ja zostałem z pełną lampką wina, którą jednym haustem opróżniłem do dna. Też mi rodzice, phi! Kaleka życiowa?! Dwie lewe ręce?! Wieczne dziecko?! Bałaganiarz?! Chrzanić tą mieścinę, tych ludzi, rodzinny dom. Chrzanić te ich opowiastki o nieudanym dziecku.
Byłem tak wściekły i jednocześnie zdezorientowany, że nie byłem w stanie spędzić w miasteczku ani chwili dłużej. Wsiadłem w samochód i z piskiem opon ruszyłem w świat zrealizować zaplanowaną przez siebie misję. Jeszcze tylko po drodze zgarnąłem słoik z ogórkami kiszonymi. Były naprawdę pyszne...

c.d.n.

Nie zapomnij o oddaniu głosu na zBLOgowanych klikając TUTAJ







6 komentarzy:

Fajnie że mnie odwiedziłaś/eś. Mam nadzieję, że spędziłaś/eś tu miło czas. Możesz podzielić się swoimi wrażeniami w komentarzach, możesz też zachować opinię wyłącznie dla siebie. Oczywiście komentarze obraźliwe zostaną usunięte z wiadomych przyczyn. Dzięki :)