- Zaraz się przewrócimy, wszyscy na prawo!!! Szybko!!! Teraz na lewo bo znów się przechylamy!!!
Staram się balansować, ale czuję, że mam coraz mniej sił.
- Trzymasz się?! - wykrzyczał za moimi plecami M.
- Ledwo - odpowiedziałam wypluwając połkniętą wodę.
Płyniemy z dużą prędkością, ściskam jakiś drewniany drążek i trzęsę się jak galareta. Bynajmniej nie z zimna, bo dawno już przestałam je odczuwać. Ze strachu. Morze ewidentnie jest wygłodniałe i szuka ofiar, a nas jest ósemka na pokładzie. Stanowimy przekąskę, na którą ma ochotę. Pędzimy slalomem, jedni krzyczą inni po prostu milczą. Kolejna fala, z którą tym razem nie wygraliśmy. Leżymy w wodzie, łapiemy płytkie oddechy, bo niska temperatura zaciska nam płuca. Jak dobrze, że mamy kapoki.
Udało się odwrócić to czym płynęliśmy, bo na pewno nie była to łódka. Mężczyźni wpełzli i wciągnęli kobiety. Ruszyliśmy i po 2 sekundach znów leżeliśmy do góry dnem, rzucając się w morzu. Ktoś kopnął mnie w udo, ja kogoś w głowę, ale podczas szamotaniny pod wodą ciężko było uniknąć zderzeń. Po raz kolejny cudem udało nam się wspiąć. Jesteśmy cali, przerażona ósemka pasażerów całująca swoje kapoki płynęła w stronę lądu. Szybko, bo paliwa coraz mniej. Kilkanaście metrów przed brzegiem silnik zgasł i wszyscy, jak jeden mąż - wyskoczyliśmy i dalej pokonaliśmy odległość wpław. Morze wyrzuciło nas na piach jak zdechłe ryby.
- Żyjesz? Jesteś cała? - zapytał M
- Chyba tak, chyba tak... - wymamrotałam sprawdzając, czy wszystko mam na miejscu, w tym swój strój kąpielowy. Kiedy wykasływaliśmy wodę z płuc, podszedł do nas jakiś mężczyzna, pomógł rozpiąć nam kapoki i rzucił je innym, którzy już czekali w kolejce na przejażdżkę dmuchanym bananem za motorówką.
Siedem dni wcześniej:
Tuż po śniadaniu ruszyliśmy w drogę na długo wyczekiwane wakacje. Pogoda była zdecydowanie niewakacyjna, ale nie skłoniła nas do rezygnacji z rezerwacji. Reklamówka prowiantu na drogę, pełnometrażowa bajka i naładowana bateria w laptopie, miały zapewnić nam w miarę spokojną podróż bez nadmiaru krzyków, płaczu i znudzonych pytań " Kiedy w końcu dojedziemy?!!!". Po godzinie jazdy, gdy dzieci zaczynały robić się marudne, na stercie ręczników postawiłam laptopa z włączoną bajką. Dzieci zamilkły, a ja cieszyłam się ciszą, jak dziecko zresztą. Cudowna chwilo trwaj wiecznie, pewnie zaraz zasną. Jak miło słyszeć tylko miarowy warkot silnika i ciche melodie wydobywające się z radia. Teraz wreszcie czuję, że jedziemy na urlop. Teraz czuję, że to będzie naprawdę fajny tydzień. Teraz czuję, że... Mała J zwymiotowała. Puściła pawia na siebie, fotelik i to, co miała pod swoimi nogami. Nieplanowany postój, szybkie pranie dziecka, wydobycie torby z jej ubraniami z dna załadowanego bagażnika, przebranie, schowanie torby do wyładowanego bagażnika i załadowanie go resztą rzeczy ponownie, mycie fotelika, spakowanie
Poza setkami zdjęć, w tym może jedynie z 20 nierozmazanych, kilogramem piachu przemyconego w ręcznikach, kocach, zabawkach plażowych i zębach, przywieźliśmy z sobą wypoczęty umysł i zmęczone niedospaniem, ale opalone (a to najważniejsze) ciała, siniaki po emocjonującej przejażdżce dmuchanym bananem oraz jedną głęboką myśl, która pojawiła się wraz z zejściem z banana i wejściem do samochodu:
To my już musimy wracać?