To jednak jest po części zrozumiałe, w końcu łazienka dla dzieci, nie mogą być w niej zamki, upiłowane prysznicowe drzwi też pewnie mają swoje wyjaśnienie. Korzystanie jednak z tej samej toalety przez dzieci i rodziców wydaje mi się nie do końca słusznym rozwiązaniem. W każdym razie jak już się wykąpaliśmy, to przydałoby się zjeść jakąś kolację. Tu natrafiliśmy jednak na pewien problem. Rodzice mieli zakaz jedzenia i picia na sali. Jeden jedyny czajnik znajdował się w dyżurce, ale można było z niego skorzystać tylko w celu zagotowania wody na mleko dla dziecka. Rodzic absolutnie nie miał prawa zalać sobie kawy czy herbaty. No dobra, rozumiem, szpital, dzieci na oddziale, zagrożenie poparzeniem, ale pielęgniarki jakoś piją kawki i herbatki nie bacząc na biegające wokół maluchy. Chcąc więc coś zjeść, musisz ukrywać się gdzieś po kątach sali, jakbyś zamierzał co najmniej zapalić w środku papierosa albo kucnąć i nasikać pod łóżkiem. Takie przynajmniej było moje odczucie. Gdy zostałam przyłapana na przeżuwaniu - pielęgniarka poinformowała mnie, że muszę wyjść z oddziału i iść piętro wyżej. Tam mogę sobie jeść. Nie skorzystałam, uznałam, że moja figura nie ucierpi jak przez jakiś czas będę jeść mniej. Nastał wieczór i zalecenia: dziecko ma być na czczo do rana.Następnego dnia Mała J miała rezonans. Zero jedzenia i picia przed i po. Około godziny 9 rano dostała Głupiego Jasia. Niestety nie zadziałał na nią tak, jak na inne dzieci. Te leżały mamroczące na łóżkach, śmiały się ze zwidów i miały tzw. odlot. Mała J poza problemami z utrzymaniem równowagi i nieco lepszym humorem - nadal czuła się pełna sił. Nawet w windzie wstawała w łóżeczku i skakała. Na miejscu czekali już na nas lekarze i anestezjolog. Położyłam małą na "sprzęcie" i próbowałam opanować jej histerię. Na moją uwagę, że chyba za mało Głupiego Jasia dostała usłyszałam, że podali w sam raz, tylko ona jest z tych walczących. Podpięli ją do różnych sprzętów, anestezjolog spojrzał na nią, na wykaz na monitorze i zalecił jedną dawkę dożylnie czegoś na uspokojenie. Po kilku sekundach zmienił zdanie i kazał podać dwie jednostki. Mała J trochę się wyciszyła, ale nadal wymachiwała rękami tak, że nie mogli podłączyć jej wszystkiego. Anestezjolog zalecił więc trzeci zastrzyk i po nim rzeczywiście się uspokoiła. Oczy wywróciły jej się do góry, a ja całowałam jej czółko i nie mogłam opanować napływających łez. Kiedy nałożyli jej maskę z tlenem - zasnęła, a ja mogłam wyjść z sali. Wyszłam...i zalałam się łzami. M głaskał mnie po głowie i uspakajał. Po pół godzinie wyjechała z rezonansu. Wiozące ją pielęgniarki kazały nam natychmiast uciekać, żeby nas nie zobaczyła, bo jeszcze przez godzinę będzie musiała poleżeć na sali pooperacyjnej na obserwacji. To mnie znacznie uspokoiło, bo wiedziałam, że obudziła się i wszytko jest w porządku. Po godzinie przyjechała. Zaspana, zamroczona i w fatalnym humorze. Pielęgniarka podłączyła jej kroplówkę a Mała J kilka następnych godzin spędziła na zmianę na rękach moich i M. Nawet na chwilę nie dało się jej odłożyć. Stres opadł, w żołądku zaczęło mnie ssać, postanowiłam iść na wygnanie i coś zjeść. Teraz już mogłam wreszcie cokolwiek przełknąć. Poszłam na górę, a tam... proszę państwa, na górze nastąpiło zderzenie komuny z Europą. Nowy oddział, pokój dla rodziców z aneksem kuchennym, wygodną kanapą, fotelami, stołem, czysty, jasny, przestronny. Czyli szpital stara się jednak zapewnić jakieś warunki rodzicom. Duży plus! To znaczy, że jednak obecność rodziców na oddziale razem z dziećmi zaczyna być czymś normalnym, a nie nadwyrężaniem "oddziałowej gościnności". Tego samego dnia mogliśmy już wyjść do domu. Około godziny 16 Mała J miała dostać jakiś lekki posiłek. Nie dostała. To znaczy dostała, ale własny. Szpital nie zaserwował nawet kromki z masłem. Oczywiście wyników badania nie mamy, wciąż czekamy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Miały być we wtorek - nie było. Miały być w środę - nie było. Miały być w czwartek - nie było. Mają być w piątek - nie liczę na to... Jeżeli miałabym podsumować pobyt - było lepiej niż oczekiwałam. Szpital jest w trakcie przebudowy i jego nowe skrzydło jest naprawdę przyjazne zarówno dla pacjentów jak i rodziców, a wiadomo, że rekonwalescencja przebiega szybciej, gdy rodzic jest przy dziecku. Niestety personel nadal wymaga gruntownego remontu a w zasadzie zburzenia i postawienia od nowa. Może nowe zasady i lepsze warunki wpłyną na podejście personelu pielęgniarskiego, który przestanie traktować rodziców jak wrogów a zrozumie, że dzięki nam wiele obowiązków spada z ich obciążonych barków. Przecież zarówno nam jak i im zależy na dobru dziecka...
czwartek, 22 maja 2014
Pacjent jest najważniejszy c.d. część 2
To jednak jest po części zrozumiałe, w końcu łazienka dla dzieci, nie mogą być w niej zamki, upiłowane prysznicowe drzwi też pewnie mają swoje wyjaśnienie. Korzystanie jednak z tej samej toalety przez dzieci i rodziców wydaje mi się nie do końca słusznym rozwiązaniem. W każdym razie jak już się wykąpaliśmy, to przydałoby się zjeść jakąś kolację. Tu natrafiliśmy jednak na pewien problem. Rodzice mieli zakaz jedzenia i picia na sali. Jeden jedyny czajnik znajdował się w dyżurce, ale można było z niego skorzystać tylko w celu zagotowania wody na mleko dla dziecka. Rodzic absolutnie nie miał prawa zalać sobie kawy czy herbaty. No dobra, rozumiem, szpital, dzieci na oddziale, zagrożenie poparzeniem, ale pielęgniarki jakoś piją kawki i herbatki nie bacząc na biegające wokół maluchy. Chcąc więc coś zjeść, musisz ukrywać się gdzieś po kątach sali, jakbyś zamierzał co najmniej zapalić w środku papierosa albo kucnąć i nasikać pod łóżkiem. Takie przynajmniej było moje odczucie. Gdy zostałam przyłapana na przeżuwaniu - pielęgniarka poinformowała mnie, że muszę wyjść z oddziału i iść piętro wyżej. Tam mogę sobie jeść. Nie skorzystałam, uznałam, że moja figura nie ucierpi jak przez jakiś czas będę jeść mniej. Nastał wieczór i zalecenia: dziecko ma być na czczo do rana.Następnego dnia Mała J miała rezonans. Zero jedzenia i picia przed i po. Około godziny 9 rano dostała Głupiego Jasia. Niestety nie zadziałał na nią tak, jak na inne dzieci. Te leżały mamroczące na łóżkach, śmiały się ze zwidów i miały tzw. odlot. Mała J poza problemami z utrzymaniem równowagi i nieco lepszym humorem - nadal czuła się pełna sił. Nawet w windzie wstawała w łóżeczku i skakała. Na miejscu czekali już na nas lekarze i anestezjolog. Położyłam małą na "sprzęcie" i próbowałam opanować jej histerię. Na moją uwagę, że chyba za mało Głupiego Jasia dostała usłyszałam, że podali w sam raz, tylko ona jest z tych walczących. Podpięli ją do różnych sprzętów, anestezjolog spojrzał na nią, na wykaz na monitorze i zalecił jedną dawkę dożylnie czegoś na uspokojenie. Po kilku sekundach zmienił zdanie i kazał podać dwie jednostki. Mała J trochę się wyciszyła, ale nadal wymachiwała rękami tak, że nie mogli podłączyć jej wszystkiego. Anestezjolog zalecił więc trzeci zastrzyk i po nim rzeczywiście się uspokoiła. Oczy wywróciły jej się do góry, a ja całowałam jej czółko i nie mogłam opanować napływających łez. Kiedy nałożyli jej maskę z tlenem - zasnęła, a ja mogłam wyjść z sali. Wyszłam...i zalałam się łzami. M głaskał mnie po głowie i uspakajał. Po pół godzinie wyjechała z rezonansu. Wiozące ją pielęgniarki kazały nam natychmiast uciekać, żeby nas nie zobaczyła, bo jeszcze przez godzinę będzie musiała poleżeć na sali pooperacyjnej na obserwacji. To mnie znacznie uspokoiło, bo wiedziałam, że obudziła się i wszytko jest w porządku. Po godzinie przyjechała. Zaspana, zamroczona i w fatalnym humorze. Pielęgniarka podłączyła jej kroplówkę a Mała J kilka następnych godzin spędziła na zmianę na rękach moich i M. Nawet na chwilę nie dało się jej odłożyć. Stres opadł, w żołądku zaczęło mnie ssać, postanowiłam iść na wygnanie i coś zjeść. Teraz już mogłam wreszcie cokolwiek przełknąć. Poszłam na górę, a tam... proszę państwa, na górze nastąpiło zderzenie komuny z Europą. Nowy oddział, pokój dla rodziców z aneksem kuchennym, wygodną kanapą, fotelami, stołem, czysty, jasny, przestronny. Czyli szpital stara się jednak zapewnić jakieś warunki rodzicom. Duży plus! To znaczy, że jednak obecność rodziców na oddziale razem z dziećmi zaczyna być czymś normalnym, a nie nadwyrężaniem "oddziałowej gościnności". Tego samego dnia mogliśmy już wyjść do domu. Około godziny 16 Mała J miała dostać jakiś lekki posiłek. Nie dostała. To znaczy dostała, ale własny. Szpital nie zaserwował nawet kromki z masłem. Oczywiście wyników badania nie mamy, wciąż czekamy, ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Miały być we wtorek - nie było. Miały być w środę - nie było. Miały być w czwartek - nie było. Mają być w piątek - nie liczę na to... Jeżeli miałabym podsumować pobyt - było lepiej niż oczekiwałam. Szpital jest w trakcie przebudowy i jego nowe skrzydło jest naprawdę przyjazne zarówno dla pacjentów jak i rodziców, a wiadomo, że rekonwalescencja przebiega szybciej, gdy rodzic jest przy dziecku. Niestety personel nadal wymaga gruntownego remontu a w zasadzie zburzenia i postawienia od nowa. Może nowe zasady i lepsze warunki wpłyną na podejście personelu pielęgniarskiego, który przestanie traktować rodziców jak wrogów a zrozumie, że dzięki nam wiele obowiązków spada z ich obciążonych barków. Przecież zarówno nam jak i im zależy na dobru dziecka...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)