Mieliśmy stawić się na oddziale na godzinę 10:00 dzień przed wyznaczonym terminem badania. Zadzwoniłam do drzwi, otworzyła pielęgniarka (bez mocnego makijażu jak poprzednim razem) i kazała (tym razem powielając schemat poprzedniego razu) poczekać w kolejce. Przed nami tylko trzy rodziny, damy radę. Dziecko głodne i niewyspane, ale pewnie zdążą przyjąć na obiad. Nie zdążyli. Po długich 3 godzinach, setkach wypełnionych dokumentów ( w każdym te same pytania) i biszkoptowej przekąsce, dotarliśmy na wskazaną przez pielęgniarkę salę. Utrzymana w komunistycznym standardzie - 4 łóżka, trzy zajęte, 2m x 3m na których miały pomieścić się dzieci wraz z rodzicami...i polówki dla tych rodziców. No nic, jakoś to przetrwamy, w końcu nie jesteśmy na wakacjach. Miałyśmy szczęście dostać własną szafkę, ale dwie mamy innych maluchów musiały dzielić jedną. Chciały miejsce przy oknie z panoramą na Olsztyn - dostały widok i wspólną szafkę. W szpitalu obowiązywał zakaz przebywania dwojga rodziców jednocześnie przy dziecku, tłumaczony zagrożeniem epidemią. Ten sam zakaz wisiał tu kilka miesięcy temu, kiedy byliśmy na pierwszej wizycie. Właściwie znajdował się on na drzwiach każdego oddziału. Czyżby rzeczywiście chodziło o epidemię czy raczej o wygodę? Na całe szczęście niektóre, powtarzam NIEKTÓRE pielęgniarki, nie wtapiając się w komunistyczne klimaty - okazały się być ludźmi i pozwalały rodzicom na przebywanie z dzieckiem razem. Na korytarzu widniał bardzo długi list od dyrekcji szpitala do rodziców. W nim przeprosiny, że rodzice muszą płacić za nocowanie z dzieckiem, że dołożą wszelkich starań, żeby zapewnić im możliwość przebywania z pociechą i odpowiednie warunki. Płacenie akceptuję, choć nie ma co ukrywać - większość roboty za pielęgniarkę przy dziecku odwalam ja. Kilka razy pytana o rodzaj mleka modyfikowanego jakie dziecko pije i co je - odpowiadałam, podawałam porcje itp. Jedzenie miało być zamówione - przez cały pobyt nie dostała nawet kropli szpitalnego mleka. Dobrze, że miałam własne. Co do pokarmów stałych - nie zapisali jej nic. Po mojej interwencji, w której poinformowałam, że roczne dziecko je więcej niż samo mleko - w końcu pierwszy posiłek. Po siedmiu godzinach od przyjęcia - kromka z masłem. Dobrze, że poza własnym mlekiem miałam jeszcze słoiczki. Podczas zakładania wejścia w żyłę ( do kroplówki ) zabrały mi Małą J i nie pozwoliły przy niej być. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby matka nie protestowała podczas piątej próby nieudanego wkłucia się w żyłę. To było najdłuższe 15 minut w moim życiu. Kwadrans wrzasków dziecka, zanoszenia się, na chwilę tylko wyłoniła się pielęgniarka wołać inną do pomocy. Chodziłam po korytarzu i ocierałam łzy z policzków. W końcu wyszły z zabiegowego. Mała J cała mokra i czerwona od płaczu, bez założonego wejścia. Nie udało im się, ledwie upuściły kilka kropel krwi do badania... Ślady po ukłuciach w zgięciach obu rąk, na dłoniach, nadgarstkach, od spodu nadgarstków, na stopach. Ja wiem, że trzeba zrobić wkłucie, ale tak męczyć dziecko?! Następnego dnia będą próbować raz jeszcze - powiedziały. Kolejnego dnia inne pielęgniarki pozwoliły mi już być przy Małej J podczas kłucia. Udało się za pierwszym razem.
Ciąg dalszy nastąpi...