wtorek, 8 kwietnia 2014

Droga rekompensata

Ostatnio brakuje mi czasu. Źle to sformułowałam. Ostatnio dużo czasu zajmuje mi asekuracja. Kogo? Małej J. Dlaczego? A dlatego, że intensywnie uczy się chodzić, nie zważając na urazy, których coraz więcej doznaje. Niedawno źle wymierzając odległość między oknem, a łóżkiem - rąbnęła się twarzą o jego kant, nabijając sobie siniaka na policzku. Wyobraźcie sobie, jak mocno trzeba się uderzyć, żeby zrobić sobie siniaka tam, gdzie najciężej jest go nabić. Ponieważ teraz więcej uwagi muszę poświęcać nauce chodzenia Małej J - Duża J może czuć się nieco pokrzywdzona, bo matka chodzi jak cień za jej młodszą siostrą, zamiast bawić się w domek dla lalek. Mam nadzieję, że Mała J szybko opanuje nową umiejętność, przynosząc mojemu wiecznie wygiętemu kręgosłupowi ulgę. Ale do rzeczy. Co kilka miesięcy w naszym małym miasteczku pojawia się jeszcze mniejszy cyrk. Zaproszenia doń obsypują półki przedszkolne, zmuszając rodziców do:

a) ponadplanowych wydatków na atrakcje z tym związane
b) niewygodnych i zawiłych tłumaczeń, że cyrk, który mamy w domu jest wystarczający.
Tak więc w ramach rekompensaty, że nie poświęcam Dużej J tyle czasu ile potrzebuje, wybrałam opcję A. Oskubałam konto i pojechałyśmy. Na wielkim polu stał niewielki namiot. Przed namiotem widniała jeszcze mniejsza kasa. W kasie można było kupić malutkie bilety o ogromnej "wartości". O ile cena za bilet wstępu dla dzieci była przystępna, o tyle 3 razy droższy bilet dla dorosłych jeżył włosy na głowie i nie tylko. Na wejściu powitał nas clown, który od razu rozpoczął rozmowę z Dużą J, zamiast ze mną, pytając się, czy nie chciałaby zdjęcia ze słodkim pieskiem chiuaua. Phi, oczywiście, że chciałaby! Pytanie, czy ja równie mocno chciałabym za nie zapłacić? Narobiwszy ochoty podekscytowanej już Dużej, J zwrócił się do mnie (wreszcie!) informując o cenie za tę przyjemność. Nie byłaby wygórowana, gdyby był to jedyny chiuaua na świecie. Ponieważ jednak nie był - Duża J musiała pogodzić się z moją stanowczą odmową. Wykupiłam nam miejsca na ławeczkach dla "klasy średniej" zostawiając loże tym, którzy nie mają co zrobić z pieniędzmi, gdyż jeden bilet za ten luksus kosztował tyle, ile ja zapłaciłam za 2 bilety w sektorze.  Dzięki znajomemu, który jak widać miał tego dnia lekką rękę i kupił 3 miejsca w loży ( dla siebie i 2 córek), które i tak wolały siedzieć jemu na kolanach - miałam przyjemność zajęcia miejsca dla "wybrańców" i delektowania się spektaklem z bliska. Tu chciałabym się zatrzymać, aby opisać wam jak wyglądała loża. Wyobraźcie sobie odseparowaną część, z dużymi i miękkimi fotelami z czerwonymi obiciami. Między siedzeniami dębowy, pięknie zdobiony stolik, a na nim termos z kawą w cenie biletu. Już sobie wyobraziliście? To właśnie tak loża nie wyglądała. Było nią natomiast zielone, plastikowe krzesło ogrodowe ustawione metr przed tańszymi ławeczkami. Poza tym podczas spektaklu dzieciaki z ławek i tak przybiegły do ogrodzenia areny, zasłaniając "lożowcom" widok. Arena, serce cyrkowego namiotu, była wielkości mojego salonu. Miały zmieścić się na niej  konie, wielbłądy, największy w Polsce lew i inne superatrakcje o których zapewniało zaproszenie, a właściwie dwa zaproszenia ( Duża J musiała zwinąć jedno z czyjejś półki w przedszkolu). Nie wiem jak miały to zrobić, ale to przecież cyrk, więc wszystko jest możliwe... Światła przygasły, DJ włączył muzykę, prawdopodobnie z kasety, sądząc po jakości dźwięku i rozpoczął się show.
Wyszła pani, zapowiedziała zaklinacza węży, zniknęła za jakąś firaną żeby po minucie znów się pojawić razem z pomocnikiem - panem Krzysztofem, już w roli zaklinaczki. Wyjęła z wiklinowych koszy trzy węże, pokazała je publiczności, pozwoliła dzieciom dotknąć jednego, po czym znów schowała i cyrkowców pochłonęła wspomniana wcześniej firana. Wciąż zachodzę w głowę, na czym polegało zaprezentowane przez nią zaklinanie węży...Ale nie uprzedzam się po pierwszym występie, tylko czekam na kolejny. Na pewno będzie świetny, przecież tak obiecywało zaproszenie. Ustawione obok zasłony głośniki, ponownie pierdnęły kilka razy, próbując wydobyć z siebie jakąś muzykę. Kiedy skończyły, zaklinaczko-zapowiadaczka wyłoniła się spomiędzy wiszącego materiału, zapowiadając kolejny występ. Tym razem w roli głównej wystąpił pan Krzysztof, który poprzednio był jej pomocnikiem. Teraz wcielił się w rolę tresera wielbłądów. W rogu (właściwie to okrągła arena nie ma przecież rogów, ale rozumiecie co mam na myśli) stał jego pomocnik, chyba pan Jerzy, o ile dobrze pamiętam. Przegonił dwa wielbłądy w prawo i lewo, dał im po marchewce, żeby publiczności nie było żal biednych zwierząt i zniknęli. Nie zniknął jedynie zapach tych pustynnych zwierząt, który był tak intensywny, że musieli zrobić przerwę w celu wywietrzenia namiotu. I tu artyści stali się marketingowcami i handlarzami. Bo jak oprzeć się przejażdżce na wielbłądzie, gdy "parkują" nim prawie na twojej luksusowej loży? Skoro jednak tak rzadko odwiedzamy cyrk ( i dzięki Bogu, bo po kilku wizytach musielibyśmy upolować któregoś wielbłąda by mieć co do gara włożyć ) pozwoliłam Dużej J przejechać się na dwugarbie. Jazda kosztowała dychę, a trwała tyle, że nie zdążyłam jej nawet normalnego zdjęcia zrobić. Przynajmniej radość Dużej J warta była tej ceny. Potem kolejne obowiązkowe atrakcje w postaci popcornu, którego garść kosztowała tyle co 3 opakowania w sklepie oraz świecącej i wydającej dziwne dźwięki chińskiej zabawki, w cenie lalki barbie. Wiem, wiem, po co kupować kolejny chiński plastik? Lepiej dać dziecku drewnianą kulkę, niech się bawi kreatywnie... Niestety drewnianych kulek nie sprzedawali, a nawet gdyby, to nie wygrałyby z różnokolorowymi wyrobami prosto z Azji. Kiedy mój portfel, niczym bulimik, nażarł się forsy żeby potem całą zwymiotować - zarządzono koniec przerwy i handlarze zniknęli za firaną. Wyszedł iluzjonista, zrobił kilka sztuczek, nie powiem, dałam się nabrać :) Potem wjechała klatka, a w niej obiecywany, największy w Polsce lew...pokazał największe w Polsce lwie genitalia i wyjechał. Tyle go widzieliśmy. Żeby nie pozostawiać publiczności w zbyt długim rozczarowaniu - wyszedł pan Jerzy, wcześniej pomocnik pana Krzysztofa, pokazał kilka trików z nożem i kieliszkami po winie. Tym razem pan Krzysztof był jego pomocnikiem. Szklany performance dobiegło końca, a znany wam pan Krzysztof zamienił się miejscami z panem Jerzym ( nadążacie? ) i zaprezentował umiejętności treserskie na koniach. Te podobnie jak wielbłądy - przebiegły się to w prawą, to w lewą stronę, pomachały bibułowymi pomponami na łbach i zniknęły. Gdzie? Za firaną oczywiście.I tym akcentem zakończył się cyrkowy spektakl. Opuściłam namiot z wielką ulgą, że nie muszę już wydawać więcej kasy i z jeszcze większymi oczami podsumowującymi ilość już wydanej. Czy było warto?Biorąc pod uwagę, że był to spektakl właściwie tylko dwóch aktorów - oczywiście, że nie. Patrząc jednak na minę Dużej J i słuchając jej opowieści w drodze powrotnej, że było super - owszem, było warto. Na całe szczęście  z cyrkiem mamy na dłuższy czas spokój. Niebawem jednak zawita u nas wesołe miasteczko... i znów trzeba będzie utuczyć portfel, żeby łatwiej było mu zwymiotować finansową treścią. Na koniec podsumowanie cyrku przez Dużą J:
- Co ci się najbardziej podobało córeczko? - pytam
- Jazda na wielbłądzie! - odpowiada - tylko nie podobał mi się pan, który prowadził wielbłąda.
- A czemuż to?
- Bo miał twarz jakąś taką...niewykształconą.


8 komentarzy:

  1. ha ha... twarz niewykształcona ;)
    Wszystko się zgadza w opisie. Też to przerabiałam.
    Cyrków nie cierpię od kiedy mam dzieci - jako dziecko uwielbiałam :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam to samo :) Nie wyrosłam jeszcze tylko z wesołego miasteczka i zoo :D

      Usuń
  2. a ja ani cyrku ani zoo... ;) żal mi tych biednych zwierząt, nie wierzę, że im tam może być dobrze. ale wesołe miasteczko jak najbardziej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z Tobą, też nie wydaje mi się, żeby były tam szczęśliwe, ale posiadając dzieci a nie mając możliwości wyjazdu do Afryki - zoo jest jedynym miejscem, w którym mogą na własne oczy zobaczyć te zwierzęta.

      Usuń
  3. Dzieci lubią cyrk nawet tandetny bo to troche magiczny swiat dzieci wiele sobie do wyobrażają a nam rodzicom sponsorom wydane pieniądze wynagradza radosc malucha

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda :) swoją drogą sama też miałam ochotę śmignąć się na tym wielbłądzie, tylko gdzie ja taka stara baba ;D zrobiłabym na nim większą furorę niż cyrkowy clown!

      Usuń
  4. jak zwykle dobry humor na dobrą noc :) Dzięki Tobie przeniosłem się w cudowny, baśniowy świat iluzji - jak za dawnych, dziecięcych lat... ach. Też odnoszę wrażenie, że "za naszych" czasów było z większym wypierdem (że tak posłużę się głośnikowym efektem) ;) czekam na kolejne, dobrze jest!
    Pzdr - greengo

    OdpowiedzUsuń

Fajnie że mnie odwiedziłaś/eś. Mam nadzieję, że spędziłaś/eś tu miło czas. Możesz podzielić się swoimi wrażeniami w komentarzach, możesz też zachować opinię wyłącznie dla siebie. Oczywiście komentarze obraźliwe zostaną usunięte z wiadomych przyczyn. Dzięki :)