czwartek, 13 listopada 2014

O związkach damsko-męskich słów kilka

Jesteśmy ludźmi. Ssakami. Stworzeniami stadnymi. Od początku swojego istnienia robimy wszystko, by nie tylko przedłużyć nasz gatunek, ale rozsiać go po całym świecie. Wprawdzie jako jedyni mamy dziwne tendencje do samodestrukcji i w ramach, chociażby poglądów religijnych, jesteśmy w stanie wysadzić w powietrze połowę populacji. Ale to temat na odrębny wpis...na odrębnym też tematycznie blogu.
Tak więc jako zwierzęta stadne, w momencie osiągnięcia dojrzałości płciowej, zaczynamy rozglądać się za osobnikiem płci przeciwnej.

Nagle okazuje się, że koledzy w klasie wcale nie są tacy "bleeeh" i pewnego dnia, niczym za dotknięciem magicznej różdżki hormonalnej, zaczynają nam imponować, a co gorsza (tak! teraz rodzice zaczynają rwać włosy z głowy i kupować książki o bocianach, a jak to nie działa, to pokazywać filmiki z porodówki...z medycznymi zbliżeniami ), podobać nam się. Zaczynamy zwracać uwagę na...no na to, na co zaczynamy uwagę zwracać. Zależy od preferencji. Jedni lecą na kasę, ciuchy, samochód rodziców,  inni na ilość pryszczy na twarzy, które są wyznacznikiem, nie wiem czego (może: za mało - baba, za dużo - brzydal), a niektórzy polecą nawet na... intelekt! I tak któregoś dnia zaczynamy "próbować". I bardzo dobrze, bo właśnie jesteśmy w odpowiednim na to wieku. Poznajemy, zakochujemy się, odkochujemy się, skaczemy z kwiatka na kwiatek. Nie ma w tym nic złego, jeżeli nie przekraczamy oczywiście pewnych granic, tak samo jak nie ma nic rozsądnego w braniu ślubu z pierwszym i jedynym chłopakiem w życiu. To troszkę tak, jak z jedzeniem. Nie przekonasz się, czy lubisz bardziej jabłka czy ananasy, dopóki nie spróbujesz obu.
A gdy w końcu w tyłek boleśnie wbije ci się strzała Amora i znajdziesz tego jedynego, najwspanialszego i ukochanego księcia, zaczyna się najpiękniejsza, i zarazem najgłupsza (serio, udowodnione naukowo!):

FAZA I fachowo zwana zakochaniem.

Nie bez powodu napisałam, że jest najgłupsza, bo jesteśmy w tym czasie omamieni chemią. Hormony zawładnęły naszym ciałem i zablokowały logiczne myślenie oraz założyły jakiś magiczny filtr na oczy, przez który widzisz to, co chcesz widzieć. Świat jest cudowny, starzy jak zawsze - beznadziejni i nie rozumieją cię, fruniesz kilka centymetrów nad ziemią unoszona miłością, która skutecznie zastępuje ci na jakiś czas jedzenie i oddychanie. Ze swoim wybrankiem serca spotykacie się kiedy tylko możecie, potraficie rozmawiać do bladego świtu, a tematy i tak zdają się nie mieć końca.  Na wspólnych spacerach wyglądacie jak bliźnięta syjamskie zrośnięte ustami, a mijający was ludzie mają ochotę puścić tęczowego pawia. No jesteście nierozłączni i tyle. Wydzwaniacie do siebie kilkanaście razy dziennie i nabijacie starym rachunek telefoniczny, wysyłając pierdylion smsów z emotkami ":-*". Chciałam na chwilę zatrzymać się przy jednej z takich rozmów telefonicznych, która prawdopodobnie wygląda tak:
Ona: No cześć ptaszku, zjadłeś już obiad?
On: No cześć żabciu, zjadłem już.
Ona: Najedzony mój gołąbeczek?
On: Najedzony moja perełko.
Ona: A tęsknisz za mną  (hihi)?
On: Oczywiście, że tęsknię za tobą kwiatuszku. A ty (hihi)?
Ona: Bardzo tęsknię za tobą ptysiu.
On: Już niedługo się zobaczymy misiaczku.
Ona: Już nie mogę się doczekać. To pędź do mnie w takim razie (hihi)!
On: To teraz rozłącz się pierwsza.
Ona: Nieeeee, to ty się rozłącz pierwszy.
On: O nie nie. Ja się pierwszy rano rozłączałem. Twoja kolej (hihi).
Ona: Ja się nie rozłączę dziubasku, dopóki ty się nie rozłączysz.
... kilka "rozłącz się pierwszy/a" później:
Ona: Dobrze. Rozłączę się... ... ... Aniołku?
On: Wiedziałem, że się nie rozłączysz (hihi). Słucham?
Ona: A wracając z łazienki przyniósłbyś mi szklankę soku, bo u ciebie w pokoju nie ma nic do picia?

Miłość tryska z was jak...coś co mocno tryska. Przyjemnie smyra po wnętrznościach, a serce niemal pęka wypełnione nią po brzegi. Twój ukochany jest wspaniały. Ma zawsze porządek w pokoju, codziennie goli swój młodzieńczy, nierównomiernie rozsypany po twarzy początek zarostu. On jest po prostu IDEALNY. Jest tak idealny, że postanawiacie razem zamieszkać. Tak. Macie prawo tak właśnie odczuwać, bo na tym właśnie polega pierwsza faza, która omamia was tłoczoną do krwi chemią. Ale wszystko w końcu się kończy i przychodzi:

Faza II fachowo zwana miłością

Mieszkacie ze sobą już od jakiegoś czasu. Dwa lata związku stuknęły, a klapki z oczu dawno spadły, z hukiem roztrzaskując się o ziemię. Minęły już czasy, gdy ochoczo prasowałaś swojemu ideałowi dresy do chodzenia po domu i układałaś kolorystycznie skarpetki w szufladzie. Nagle zauważyłaś leżące, od dnia wspólnego zamieszkania, jego skarpetki pod fotelem. Zorientowałaś się, że deska w toalecie nie podnosi się w wyniku silnego powiewu powietrza przez otwierające się drzwi, tylko twój luby jej po prostu nigdy nie opuszczał. Dziwne, bo wcześniej wersja z przeciągiem była bardzo logiczna. Którejś nocy do twoich uszu dotarł po raz kolejny, dobrze znany ci dźwięk. Jego chrapania. Co więcej, przestał być on słodki i stał się wyjątkowo irytujący. A twój ukochany? Pewnego ranka zobaczył, że wyglądasz inaczej. Niepokojąco inaczej.
- Wyglądasz na poważnie chorą. - mówi - Źle się czujesz?
- Nie. Po prostu nie umalowałam się. Nie chciało mi się. - odpowiadasz wzruszając ramionami.
Dostrzega też, że dom sam się nie sprząta, a między wrzuceniem ubrań do kosza z brudami, a wyjęciem ich poukładanych z szafek, jest kilka tajemniczych procesów, o których nie miał pojęcia. Pranie? Suszenie? Prasowanie? Chowanie? Serio? Od kiedy?! Jeżeli teraz, pomimo wszelkich wad, które dostrzegliście mieszkając razem, nadal chcecie ze sobą być, śmiało możecie powiedzieć, że się kochacie. I właśnie w tej chwili łączące was uczucie, jest właśnie miłością. Nie chemicznym zakochaniem. Miłością. Oboje pracujecie, macie swoje odrębne zajęcia, nadal jednak uwielbiacie spędzać wspólnie czas, którego nota bene macie sporo. Jesteście tylko wy. W niedzielę on przynosi ci śniadanie do łóżka, które pałaszujecie ze smakiem, nie zwracając uwagi na rozsypujące się po całej pościeli okruchy. On przygotowuje obiad, którym delektujecie się, może nie karmiąc się już wzajemnie jak przy fazie pierwszej, ale nadal jest to bardzo miłe. Ty sprzątasz po nim kuchnię, bo przecież on szykował obiad. Myjesz posypaną przyprawami kuchenkę i śmiejesz się pod nosem rozbawiona tym, że tak zamaszyście wymachiwał pieprzem. A gdy wcinacie przygotowany przez ciebie posiłek, patrzysz na niego serdecznie i wycierasz mu z brody resztki spadłego z widelca mięsa. Ze stołu też, bo przecież tak mu smakowało, że zachlapał prawie cały. Wszystko układa się świetnie, macie gdzie mieszkać, macie za co żyć, macie siebie. Od jakiegoś czasu myślicie o kolejnym kroku, którym jest:

Faza III fachowo zwana małżeństwem i założeniem rodziny.

Pora wydorośleć. Pora spłodzić słodkiego, różowego, pięknego potomka. Poza tym życie zaczęło robić się jakieś nudne, można by nawet rzec - puste. Ale zanim, jak tradycja nakazuje...albo jak nakazują rodzice, trzeba wziąć ślub. Szykujecie ceremonię, ślubujecie, bawicie się, cieszycie z prezentów i kasy, i w końcu dzieje się to, na co czekaliście. Jesteście w ciąży. Nie bez powodu piszę w liczbie mnogiej, bo zazwyczaj tak jest, że przy pierwszym dziecku "jesteście" w ciąży. Chodzicie razem na usg, podziwiacie fasolkę, zastanawiając się do kogo jest podobna. Przechodzicie przez wszystkie trymestry wspólnie. Przyszły tata zrezygnował nawet z wyjść z kumplami, żeby nie zostawiać ciebie samej w domu. W waszym związku znów coś się dzieje. Coś nowego, ekscytującego, wspaniałego. Niecierpliwie wyczekujecie dnia porodu, zakreślając kolejne dni w kalendarzu. W końcu wymarzony dzień nadchodzi. Urodziliście dziecko. Siedzicie (kto mógł siedzieć ten siedział ) w sali szpitalnej i podziwiacie fioletowego chińczyka, który dopiero co opuścił twoje...wasze łono. Jesteście w niebo wzięci i patrzycie na siebie tak jak wtedy, gdy właśnie się w sobie zakochaliście. Oczywiście w końcu hormony opadają. Zaczyna się normalne życie, wzbogacone o dodatkowe obowiązki i dodatkowe, NIEMAŁE wydatki. Jesteście zmęczeni. Podczas kolejnej ciąży, już tylko ty w niej jesteś. Ktoś musi przecież zostać z pierwszym dzieckiem w domu, gdy ty jesteś na badaniu, prawda? Tak więc rodzisz kolejne dziecko, obowiązków przybywa jeszcze bardziej. Życie. Wieczorami padacie na twarz ze zmęczenia. Ty wkurzasz się na niego, że znów miał nadgodziny w pracy i sama musiałaś uporać się z całym grajdołem. On wkurza się na ciebie, że ciągle tylko biadolisz. Nie jadacie już wspólnych śniadań w łóżku, bo po pierwsze - nie da się jeść o 6 rano ze skaczącymi po waszym małżeńskim łożu dziećmi, a po drugie - kto będzie sprzątał okruchy??? Nie prasujesz już mu dresów i domowych koszulek. Jak ładnie rozwiesisz, nie ma takiej potrzeby. Tematy do rozmów chyba wyczerpaliście w fazie pierwszej i drugiej. Teraz ograniczacie się do:
- trzeba zrobić zakupy
-zapłaciłeś za prąd?
-gdzie w tych buciorach! Dopiero poodkurzałam!
- obiad masz w garnku
- jak dzieci?
- co dziś oglądamy?
- idziemy spać?

Gdy on proponuje zrobienie niedzielnego obiadu, wzbraniasz się rękami i nogami, bo doskonale wiesz, jak wygląda potem kuchnia, a nie masz ochoty zdrapywać przyklejonego do sufitu makaronu. Jego chrapanie doprowadza cię do szału. Coraz częściej myślisz o oddzielnych sypialniach, żeby móc się wreszcie wyspać. Nie chcesz mieć w domu kolejnego "dużego dziecka". Masz przecież chwilami dość swoich pociech, które również ciebie nie oszczędzają. Zastanawiasz się, dlaczego?! Po co?!
Aż któregoś wieczoru siadasz naprzeciw niego, swojego wybranka serca i patrzysz, i patrzysz, i patrzysz... I wiesz, że pomimo tych dwudziestu kilo, które przytył w ciągu 10 lat waszego związku, pomimo tego, że nie sprząta po sobie z własnej, nieprzymuszonej woli, tylko w wyniku twojego szantażu, pomimo tego, że po jego gotowaniu cała kuchnia obsypana jest przyprawami, pomimo tego, że jego szafa z ubraniami jest pusta, a te piętrzą się na fotelu, pod którym znalazłaś kiedyś jego skarpetki, pomimo tego, że nie nosi cię już na rękach, a ty już nie oczekujesz tego od niego... Pomimo tego wszystkiego, ty nadal go bardzo kochasz. Prawdziwie, świadomie, takiego jakim jest. To jest Miłość przez wielkie "M". To jest "M jak miłość"... Nieee, no teraz pojechałam. A pewnego dnia zachodzisz do apteki i wręczasz mu mały prezencik. Nie chcesz mu mówić, bo tylko w ten sposób będziesz w stanie go zaskoczyć. To podarunek, który już na zawsze zostanie odnotowany w waszym kalendarzu, jako jedna z ważniejszych dat. Ten prezent prawdopodobnie po raz kolejny zmieni wasze życie i uczyni je pełnym...




Jeżeli podobał Ci się ten wpis, możesz oddać na niego swój głos o tu (pierwszy z lewej):

                                                           *** ZBLOGOWANI***



13 komentarzy:

  1. Agnieszka Modzelewska14 listopada 2014 12:39

    No wiem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początku myślałam, że chodzi o dużą J, ale ten moment chyba jeszcze przed nią...
    A właściwie to co ja tam mogę wiedzieć skoro jeszcze nie miałam swojej fazy I ;) może i dobrze, bo od tych wielkich, tygodniowych związków niedobrze się robi - mistrzostwo osiągnęła moja koleżanka, która z jednym chłopakiem chodziła 11 h....

    OdpowiedzUsuń
  3. 11 godzin powiadasz? Nooo, związek jak nic. :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Chcesz powiedzieć, że też chrapiesz? :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam :) Czasami jednak życie spłata nam figla i człowiek ,który oberwał strzałą amorka ma dopiero zagwostkę niczym Grigorij Perelman z hipotezą Poincarégo.Z jednej strony cos złocistego na palcu i nie jest to gronkowiec ,a z drugiej zaś ta cholerna serotonina , która stała się nader częstym gościem naszego centralnego układu nerwowego.Kiedy jednak przestaniemy zachowywać się według słów piosenki Eweliny Lisowskiej "Niepokorny mam rozum" i jakimś cudem uda nam się wrócić do świata żywych to po strzale amora zostanie nam tylko długo gojący się tyłek .Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Matematyka nigdy nie była moją mocną stroną, tym bardziej hipoteza Poincarego... Co do blizn po strzale amora - i tak bywa. Wpis nie odnosi się do wszystkich związków i podany w nim przykład nie jest regułą, jedynie oparciem o własne doświadczenia (w mniejszym lub większym stopniu) :) Również pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Hehehehe nizła komedia romantyczna z zaskakującym zakonczeniem :D

    OdpowiedzUsuń
  8. "Tak samo jak nie ma nic rozsądnego w braniu ślubu z pierwszym i jedynym chłopakiem w życiu. To troszkę tak, jak z jedzeniem. Nie przekonasz się, czy lubisz bardziej jabłka czy ananasy, dopóki nie spróbujesz obu".Proszę mi wybaczyć, ale mój pogląd na ww kwestię jest zgoła odmienny.Wybór zyciowego partnera nie moze odbywać sie na zasadzie kupna samochodu .Pojeżdże sobie kilkoma, wybiorę odpowiedni.Nic bardziej mylnego w owym toku myślenia.Przeciż nikt nie może nam zagwarantować ,że po kilku przejazdżkach róznymi modelami będziemy mogli wrócic do tego np pierwszego .Pomyślałas o tym? A co wtedy jak sie okaże ,że ten pierwszy ma już innego własciciela ? Zostanie nam juz tylko życ wg przysłowia "Jak sie nie ma co się lubi to sie lubi co się ma".Czy może powiemy "Oplem tez da sie jezdzić" Proszę nie odbierać mojej wypowiedzi negatywnie, jest to zwykły subiektywny pogląd ,który kazdy ma prawo wyrazić.Autorko bloga ,całe życie kieruj się rozsądkiem ale przy wyborze przyszlego męża tylko i wyłącznie posluchaj co podpowiada Ci pewien narząd umiejscowiony pośrodku klatki piersiowej.Przecież wy kobiety jesteście obdarowane przez naturę wręcz fenomenalnym zmysłem nazywanym "kobiecą intuicją" myślę ,ze warto nią się kierować.Nie ma reguły czy dany związek będzie należał do tych udanych .Nawet na pierwszy rzut oka doskonałe związki sie rozpadają ,a te zgoła odmienne trwają w najlepsze.Ludzie nie znalezli odpowiedzi na pytanie czym kierować się przy wyborze partnera na całe zycie ,choć nie jeden tęgi umysł zaprzątał sobie tym głowę.Podsumowując ,jeśli przebywając z "nim" jestes po prostu szczęśliwa , jeśli czujesz podświadomie ,ze to ten jedyny a uczucie jest w pełni odwzajemnione to gnaj z nim przed ołtarz i się nie oglądaj. Kiedyś pewien angielski poeta powiedział tak "miłośc w swej prostej i nieśmiałej mowie powie najwięcej ,kiedy najmniej powie" Krótko ale jakże treściwie .Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Dziękuję za ten obszerny komentarz. Oczywiście nie odbieram Twojej odpowiedzi negatywnie, gdyż zarówno Ty jak i ja, mamy prawo do podzielenia się swoimi opiniami. Dopóki nikt nie obraża siebie wzajemnie - niech dyskusja trwa! Zacznijmy od porównania wybierania partnera do kupna samochodu. Być może źle się wyraziłam używając tych słów, a nie innych. Miałam na myśli to, że nie warto gnać ze swoim pierwszym chłopakiem/dziewczyną przed ołtarz. Warto poznać się lepiej ,pomieszkać trochę razem i sprawdzić czy jesteśmy w stanie ze sobą wytrzymać, co więcej, czy będziemy w stanie ze sobą spędzić resztę życia? Czasem przerwa w związku potrafi uczynić cuda i dodać świeżości na sposób postrzegania swojego partnera. Oczywiście jeżeli takiej przerwy potrzebujesz czy potrzebujecie. Prawdą jest, że trzeba kierować się tylko i wyłącznie sercem, bo prędzej czy później związki zawarte z rozsądku, rozpadną się i uczucia wezmą górę nad rozumem. I dobrze, bo o to chodzi w byciu z drugim człowiekiem. A co do " A co wtedy jak sie okaże ,że ten pierwszy ma już innego własciciela ? Zostanie nam juz tylko życ wg przysłowia "Jak sie nie ma co się lubi to sie lubi co się ma".", to skoro poprzedni partner znalazł sobie nową ukochaną, z którą na dodatek pognał do ołtarza, to widocznie tak miało być. Może nie byłaś/eś dla niego tak ważna/y jak on dla ciebie. A bycia z kimś innym z braku laku, kierując się powiedzeniem "lepszy rydz niż nic" - nie popieram. Na całe szczęście sama mam już za sobą wybór męża i od prawie 10 lat jestem z wybrankiem mojego serca, nie zamierzam więc prowadzić kolejnych poszukiwań, ale dziękuję za radę. :)

    OdpowiedzUsuń

Fajnie że mnie odwiedziłaś/eś. Mam nadzieję, że spędziłaś/eś tu miło czas. Możesz podzielić się swoimi wrażeniami w komentarzach, możesz też zachować opinię wyłącznie dla siebie. Oczywiście komentarze obraźliwe zostaną usunięte z wiadomych przyczyn. Dzięki :)