wtorek, 30 czerwca 2015

Wakacje na kijkach

rys. Duża J
Patrząc na kalendarz - mamy początek lata. Patrząc za okno - mamy końcówkę lata. Jak więc sugeruje kalendarz, powiększona liczba nastolatków okupujących wieczorami ławki w parku oraz ciągła obecność w domu obu moich córek, wreszcie rozpoczęły się wakacje. Czas jakże upragniony przez wszystkie uczące się dzieci i równie kłopotliwy dla wszystkich pracujących rodziców, którzy na dwa miesiące muszą zaangażować babcie, ciocie lub nianie do opieki nad młodszymi pociechami, ewentualnie wykupić kilka turnusów kolonii nad morze, w góry i na obóz żeglarski.


Sama na koloniach byłam tylko raz. Jako 14-latka pojechałam na tygodniowy wyjazd w góry organizowany przez księży. Siedem dni pobudek o 6 rano, rozpoczynanie dnia modlitwą, która miała wypełnić nasze ciała, w tym puste żołądki, jakieś marne śniadanie i nim na dobre zdążyliśmy się obudzić, pokonywaliśmy już pierwsze szlaki górskie ziewając i przecierając zaspane oczy. Po powrocie obiad w postaci  kiepskiej jakości kiełbasy, czas wolny, a wieczorem śpiewy pieśni religijnych, kiedy to stojąc w kółku i trzymając się za dłonie, mieliśmy poczuć miłość bliźniego swego i miłość do bliźniego swego. Dzień kończył się tak jak się zaczynał - modlitwą. Być może obóz ten miałam potraktować jako pewną sugestię moich rodziców co do ich planów na moją przyszłość, być może miałam nim odkupić swoje grzechy wkraczającej w wiek buntu czternastolatki, a być może (najbardziej prawdopodobne) mieściły się one w widełkach cenowych, którymi rodzice akurat dysponowali w tych nielekkich finansowo wówczas czasach. Pisząc o koloniach należałoby wspomnieć o jakichś wybrykach, niegrzecznych występkach i aktach wandalizmu. No cóż...jedynym "grzeszkiem" na który panował wówczas szał, było robienie tak zwanego "aniołka". Taki paradoks kolonii kościelnych. Polegał on na tym, że jedna osoba wstrzymywała powietrze, podczas gdy druga kilkakrotnie uciskała jej klatkę piersiową, wywołując tym omdlenie. I tak oto mieliśmy odlot bez żadnych substancji odurzających. Mieliśmy w końcu po 14 lat. Byliśmy już prawie dorośli, niezwykle mądrzy, zabawni, a przede wszystkim niezniszczalni! A przynajmniej tak nam się wydawało. Całkiem niedawno znalazłam pocztówkę, którą wysłałam wtedy do mojej mamy.

" Kochana mamo. Na koloniach jest fajnie. Codziennie modlimy się rano, a potem wychodzimy zwiedzać góry. Widziałam siklawę i owce. Jedzenie jest beznadziejne. Tutejszy klimat chyba mi zaszkodził, bo ciągle puszczam bąki. Pozdrowienia z Zakopanego!"

Ilu pracowników poczty, przez których ręce przeszła owa kartka, musiało mieć ze mnie ubaw...

Zatem mamy wakacje. Kiedyś tuż po zakończeniu roku zrzucałam z siebie białą koszulę i granatową spódnicę, i biegłam na plażę. Nieco później, tuż po zakończeniu roku zrzucałam z siebie czarną sukienkę, brałam plecak i biegłam na plażę, zahaczając po drodze o sklep, w którym to pełnoletni znajomi kupowali nam piwo. Całą, wielką, półlitrową puszkę Warki Strong (moc przede wszystkim, smak potem), którą wypijałyśmy z dwiema koleżankami na spółkę. Jeszcze później, tuż po zakończeniu roku, nie ściągając z siebie glanów, czarnych spodni i czarnej koszulki, poprawiając sobie jednak grubą czarną kreskę pod okiem i ulizując swoje długie i czarne włosy, wkładając kolczyk do nosa i pięć kolczyków do uszu, niosąc skórzany, czarny ofkors, plecak na jednym ramieniu, wraz z innymi "czarnymi" znajomymi, szłam na plażę, by w cieniu brzozy usiąść na ławce i wypić, już nie Warkę Strong, ale rozkosz dla podniebienia i orgazm dla kubków smakowych - nalewkę lub wino. Za całe 5zł uzbierane z dziurawych kieszeni moich towarzyszy... 
No a totalnie później, tuż po zakończeniu roku wracałam do domu, zakładałam fartuch i białą koszulkę, i szłam do swojej pierwszej pracy na stanowisku kelnera.
Teraz tuż po zakończeniu roku, trzymając w jednej dłoni dyplom ukończenia zerówki przez Dużą J, a w drugiej mokrą chusteczkę od ocierania łez wzruszenia, siedząc na ławce w parku i rozkoszując się smakiem pysznych lodów, wraz z córką przyglądałam się uwolnionej z kajdanek edukacji młodzieży i niezmiernie cieszył mnie fakt, że jestem właśnie w tym miejscu i na tym etapie swojego życia, kiedy nie muszę już poszukiwać swojego "ja" i sposobu na wyrażenie siebie. I z tą refleksją, pochłonąwszy całe lody, wróciłam z Dużą J do domu, trzymając ją po drodze za małą, miękką, dziecięcą dłoń i odganiając wizje jej przyszłych poszukiwań swojej tożsamości i dziwacznych sposobów na wyrażenie swojego skomplikowanego jestestwa. 

Po południu, będąc jak zwykle na działce, obserwowałam córki. Mała J zbierała wszelakiego koloru i wszelakiej wielkości kamienie, sprawdzając co jakiś czas językiem ich smak. a Duża J siedząc pośród trampoliny, huśtawek, wielkiej piaskownicy, zjeżdżalni i dużego basenu, podpierając brodę o dłoń narzekała na nudę. Omiotłam wzrokiem zrobiony przez nas plac zabaw dla dzieci, spojrzałam raz jeszcze na starszą córkę, pokręciłam głową i zrobiłam to, co wydawało mi się najbardziej słuszne w tamtym momencie. Skoro w dzisiejszych czasach dzieci mają za dużo bodźców (jak mądrzy ludzie w tv twierdzą), skoro nie umieją sobie same zorganizować zabawy tylko czekają, aż ktoś im powie w co i jak mają się bawić, poszłam w stronę brzóz rosnących na działce, zerwałam dwie gałązki i wręczyłam je córkom.
- Proszę bardzo. Bawcie się.
 Po czym wróciłam do punktu obserwacyjnego, czyli na seledynowe, plastikowe krzesło ogrodowe. Kilka minut później dziewczyny biegały po działce z patykomieczami, patykoróżdżkami, patykolatarkami, patykostrzelbami i patykolaskami, wciąż znajdując nowe zastosowania dla kijków. A ja? A ja w tym czasie zdążyłam ujędrnić pośladki na trampolinie, pohuśtać się patrząc na kołyszące się niebo i pomoczyć stopy w basenie. I poczułam wreszcie, że nawet w wieku trzydziestu lat, można cieszyć się wakacjami jak dawniej, czego i Wam życzę!

A jeżeli podobał Ci się tekst możesz oodać na niego łapkę w górę.

3 komentarze:

  1. Ja (15 lat) w tym roku rzeczywiście zaszalałam - razem z przyjaciółką poszłyśmy (uwaga, uwaga)... Na lody!!! A potem do empika, czytać książki (siedząc po turecku na środku sklepu), a wczoraj, żeby dać upust naszej buntowniczej naturze, poszłyśmy do kina, na film ABSOLUTNIE nie przeznaczony dla naszej grupy wiekowej - Minionki
    Więc... Pani picie piwa to przy tym nic ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Matko, ile ja bym dała, żeby spędzić choć jeden taki dzień! A na Minionki również idę (gdy zaczną grać w mojej małej mieścinie) i nie tylko dlatego, żeby towarzyszyć córce, ale z czysto egoistycznego powodu: uwielbiam tę bajkę!

    OdpowiedzUsuń
  3. My też!!! Dlatego we dwie towarzyszyłyśmy jednemu dziecku ;)

    OdpowiedzUsuń

Fajnie że mnie odwiedziłaś/eś. Mam nadzieję, że spędziłaś/eś tu miło czas. Możesz podzielić się swoimi wrażeniami w komentarzach, możesz też zachować opinię wyłącznie dla siebie. Oczywiście komentarze obraźliwe zostaną usunięte z wiadomych przyczyn. Dzięki :)