środa, 6 sierpnia 2014

Kolejny całkiem przeciętny, letni dzień

Godzina 7 rano, otworzyłam oko, zgarnęłam grzywkę ze spoconego czoła i przywitałam kolejny, upalny, letni dzień. Przetoczyłam się po domu, przygotowałam dzieciom śniadanie, spakowałam survivalowy koszyk wiklinowy i zabrałam dziewczynki, jak zwykle z resztą, na plażę. Ponieważ wypijam ostatnio jakieś ogromne ilości wszystkiego co zimne, zaszłam do apteki. Co wieczorne skurcze łydek i stóp, wyraźnie dały mi do zrozumienia, że zasoby magnezu mam wypłukane i jak ich nie uzupełnię,  którejś nocy dopadnie mnie taki skurcz, że prawdopodobnie zwinę się w precel.

- Poproszę jakiś dobry magnez, a nie musujący suplement - wysapałam, umęczona 5 minutami drogi, do farmaceutki.
- A właśnie dostałam bardzo dobry magnez - podeszła do szuflady, jej włosy rozwiał stojący obok wiatrak (szczęściara) i wyjęła spore opakowanie leku - O ten. Dojelitowy - dodała.
Chwilę milczałam, co było oznaką intensywnego myślenia, aż w końcu uznałam, że chyba wolę wyginające się na wszystkie strony palce u stóp, niż zażywanie magnezu w czopkach.
- Aha...no tak. - powiedziałam - A nie miałaby pani może czegoś bardziej, no...doustnego? Wolałabym jednak łykać tabletki niż przyjmować je...dojelitowo.
Farmaceutka objęła mnie wzrokiem a'la "Ale ciemnogród" i uprzejmie wyjaśniła, że tabletki są dojelitowe, bo zawarty w nich magnez wchłania się w jelicie, a nie w żołądku, ale przyjmuje je się doustnie.
Zapłaciłam i ulotniłam się z apteki z nadzieją, że nie zapamiętała mojej twarzy i podczas przyszłej wizyty nie będzie z koleżankami chichrać się z mojej niewiedzy w rozróżnianiu znaczenia "dojelitowo" a "do..niedoustnie".
Człapałyśmy się pomału w stronę plaży, mijałyśmy innych człapiących się ludzi, człapiące się zwierzęta... a w tym trzy psy, które dość brutalnie kopulowały ze sobą, przyciągając tym wzrok reszty człapiącego się otoczenia. "No to ładnie" pomyślałam zbliżając się do miejsca zwierzęcej rozpusty. Piszcząca od czasu do czasu suka nie ułatwiała mi zadania, w postaci wymyślenia odpowiedzi na pytanie, które lada moment padnie z ust Dużej J.
Przechodnie również nie byli łaskawi, komentując zdarzenie "Ale biedna ...naprawdę biedna."
- Mamo, a co one robią? - zapytała w końcu Duża J.
- One córeczko się...????...przytulają - nic innego nie byłam w stanie wymyślić.
- Aaaaa, to one są rodziną? - kolejne pytanie po krótkiej chwili zastanowienia.
- Tak, one są rodziną - powtórzyłam po niej w nadziei, że dzięki temu moja odpowiedź zabrzmi bardziej wiarygodnie...Zabrzmiała?
- To chyba dawno się nie widzieli.
Chyba tak, całe pół roku, od poprzedniej cieczki...Przyspieszyłam kroku, żeby czym prędzej stracić z zasięgu wzroku te psie orgie na trawniku. Na plażę dotarłyśmy szybciej, niż to zakładałam i szybciej, niż i to zakładałam - wróciłyśmy z niej. Plaga os zdecydowanie uprzykrzała relaks nad wodą, przez co większość plażowiczów szczelnie pochowała swoje słodkie bułki w wykopanych w piachu dołach, z zamiarem odkopania ich, gdy nastaną lepsze czasy. Czasy bez inwazji os. Niestety poległam w walce z uzbrojonymi owadami i zostałam dźgnięta osim mieczem. Na moje szczęście i nieszczęście - prosto w środkowy palec, a że na ukąszenia owadów reaguję tak jak reaguję - przez następne kilka dni, choć nie było to moim zamiarem, pokazywałam swoim czerwonym i wielkim palcem, wszędzie i wszystkim dość nieuprzejmy gest - Fuck You. A gdy opuchlizna zaczęła mi schodzić, a palec odzyskał możliwość zginania się, sąsiedzi przestali mi odpowiadać na moje "Dzień dobry" uśmiechem, tylko zaczęli posługiwać się również gestem. Gestem Kozakiewicza. Może i oni zostali ukąszeni  przez osy, w łokcie?
Upały, dokazujące dzieci, ukąszenie oraz przyjazd do Polski dawno niewidzianych znajomych, skłoniły nas do podjęcia ważnej decyzji : czas na ewakuację. Dzwonimy po nianię i wychodzimy. Tylko my i tylko w gronie dorosłych. Bez dzieci, bez pieluch, bez chrupek duszków i torby z zabawkami. Decyzja została podjęta, wybór miejsca "wypoczynku" zaakceptowany. Będzie miło, dorosło i z klasą (cokolwiek miało to znaczyć). Niania przyszła, a my w podskokach, trzymając się za ręce i podśpiewując po nosem, wyruszyliśmy zaznać nocnego życia. No wiecie, tego, które zanika wraz z pojawieniem się dzieci na świecie.
Zaczęło się od małego drinka, partyjki bilarda i inteligentnej dyskusji, a skończyło się w klubie na n-tym drinku i dyskusjach. Oczywiście, że inteligentnych, ale tylko do momentu odtworzenia ich sobie w głowie następnego dnia. W klubie, no cóż, jak to w klubie: głośno, tłoczno i duszno. M poprosił mnie do tańca, a że nie byłam jeszcze gotowa na pląsanie po parkiecie, odpowiedziałam mu grzecznie i żartem, który zrozumieliśmy tylko my:
- Nie, dziękuję, nie zatańczę z Tobą, poza tym ja mam męża.
Dlaczego napisałam, że zrozumieliśmy go tylko my? Bo siedząca obok kobieta zmierzyła mnie takim wzrokiem, że niemal słyszałam, jak prycha w myślach. No cóż, prawdopodobnie w ten oto sposób na świat sprowadziłam nową plotkę. Kiedy jednak nabrałam gotowości na "So you think you can dance?", hasałam na parkiecie jak pastereczka na łące pełnej owieczek. A owieczki, chcąc uniknąć kontuzji,  posłusznie ustępowały pastereczce z drogi, gdy ta wymachiwała swoim patyczkiem, a właściwie dwoma patyczkami -  niezsynchronizowanymi z resztą ciała nogami.
Następnego dnia powróciłam do swoich obowiązków, a że czułam się i wyglądałam jak żywy trup (wydaje mi się, że tak właśnie mogą się czuć)...no cóż. Utwierdziło mnie to tylko jeszcze bardziej w tym, że zdecydowanie bardziej preferuję swoje obecne "nocne życie". Dzbanek zielonej herbaty, dobra książka, alternatywnie ciekawy film i położenie się spać o godzinie 22:00 - to jest dopiero przyjemnie spędzony czas!